Kolejna fala pandemii to dobry pretekst do wpisu o tym, jak społeczeństwo się polaryzuje. W tej chwili jest tak, że zaszczepieni są zaszczepieni, niezaszczepieni szczepić się nie chcą, wprowadzane są kolejne obostrzenia, które… raczej nie zmienią sytuacji.
Pamiętam, że na na samym początku pandemii rozmawiałem z jedną osobą z pracy. Moim stanowiskiem było, że „teraz zamkniemy się na 3-4 tygodnie i wyeliminujemy chorobę (globalnie)”. Znajomy natomiast stał na stanowisku, że „mleko się rozlało, to poszło za szeroko, będziemy z tym żyć”. Czas pokazał, że byłem naiwny i nie miałem racji.
Mam wrażenie, że podobną naiwnością wykazują się obecnie tzw. proszczepionkowcy[1]. Argumentują, że to przez nieszczepiących się wirus mutuje, że to im zawdzięczamy kolejne fale itd. Czyli klasyczne „mamy winnego/wroga” i podział na „my i oni”. Tyle, że praktyka pokazuje, że mimo szczepień nie udało się globalnie wyeliminować chorób, na które od dziesięcioleci przeprowadzane są powszechne szczepienia. Odra, różyczka, gruźlica, polio – wszystko to występuje nadal. Mimo szczepienia praktycznie całej populacji, kilkukrotnie w ciągu życia.
Jest jedna choroba, którą udało się wyeliminować globalnie – ospa prawdziwa. I oczywiście powszechne szczepienia miały w to swój wielki wkład. Jednak jest to wyjątek, pozostałe patogeny nadal funkcjonują, mutują, zarażają. Mimo szczepień i leczenia. Albo i dzięki nim, jak w przypadku lekoopornej gruźlicy.
Co nie znaczy, że szczepionki nie działają czy nie mają sensu. Generalnie jest to jedna z lepszych metod minimalizacji wpływu choroby na ludzkość. Tyle, że nie działają zerojedynkowo. Ani zaszczepienie nie daje gwarancji odporności, ani nie jest w 100% bezpieczne. Każda szczepionka to jakieś ryzyko i jakaś odporność. Dlatego niektóre szczepionki podaje się tylko w miarę potrzeb, np. przy wyjazdach do krajów, w których dana choroba jest obecna.
Tymczasem proszczepionkowcy próbują przymusić sceptyków do szczepienia, na przykład próbując ograniczyć dostęp do usług. Wydaje mi się, że mocno przy tym zapominając o rzeczach ważniejszych, takich jak równość obywateli, ochrona prywatności i okolice. Przykładem są lokale, które wymagają okazania certyfikatu szczepienia przy wejściu.
Czemu uważam, że to złe? Ano dlatego, że certyfikat zawiera i dane osobowe[2], i informację o przebytych chorobach. OK, jednej chorobie. Nadal, nic właścicielowi lokalu czy pracodawcy do tego. Dodatkowo, przetwarzanie tych danych odbywa się – wnioskując po zdjęciach – na losowych urządzeniach, być może nawet prywatnych smartfonach pracowników firm. Jeśli komuś wydaje się, że „to tylko odczytanie QR-code, na chwilę” to… niekoniecznie. Absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, by te dane zapisać. Choć może to tylko moje zboczenie zawodowe.
Nie miałem okazji testować osobiście, więc nie wiem, czy dodatkowo należy się wylegitymować dowodem tożsamości. Z jednej strony, bez tego okazywanie certyfikatu nie ma sensu, bo może być ważny i poprawny ale… w zasadzie czyjkolwiek, byle z grubsza wiek i płeć się zgadzały. Z drugiej, rodzi kolejne problemy, bo czy losowa osoba ma prawo nas wylegitymować? Dane z okazywanego dowodu łatwo skopiować choćby ukrytą kamerą i mogą posłużyć do późniejszych nadużyć.
Na sam koniec dodam, że fakt bycia zaszczepionym rodzi fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Znacie „po co nam maseczki, przecież jesteśmy zaszczepieni”, albo „skoro pracownicy są zaszczepieni, to niech pracują na miejscu”? Ja znam. Tymczasem zaszczepieni także chorują i przenoszą chorobę, zaś skuteczność szczepionek przeciw covid-19 nie jest ani dobrze zbadana, ani rzetelnie komunikowana. Ale o tym może w kolejnym wpisie…
Mam wrażenie, że zaczynamy – jako społeczeństwo – gubić poczucie solidarności, wspólnoty, tolerancję i głębszy sens. Zamiast tego następują próby narzucania światopoglądu i polaryzacja.
[1] I bardziej chodzi tu o pewną postawę światopoglądową, nie o sam fakt szczepienia lub nie, czy „wiarę” w działanie szczepionek lub jej brak.
[2] Imię, nazwisko, datę urodzenia. Tu można przeczytać, co i jak zapisane zawiera dokładnie certyfikat covidowy.