BlogDay 2010

Wpis z konkretnej okazji, czyli z okazji BlogDay (dead link!). Dla wolących po polsku wersja polska (w sumie czemu nie Dzień Bloga?; dead link!). Do rzeczy:

  1. Zen Habits – numer jeden z ostatnio dodanych. Blog o znajdowaniu prostoty w chaosie. Trochę się powtarzają myśli we wpisach (w sumie wszystko do jednego się sprowadza), ale czyta się miło. Inspiruje do odpowiedzi na zajebiście ważne pytanie. A w zasadzie kilka ważnych pytań (także dla samych blogerów; warto zwrócić uwagę na wygląd, cel pisania i reklamy ;->). IMO sporo inspiracji i dystansu.
  2. Proste przepisy wegetariańskie – Nie do końca spełnia moją definicję bloga, bo wielu autorów i tematyczny do bólu, ale ciekawy. Zawiera proste (naprawdę proste! antytalent kuchenny, który wyjechał na studia z pewnością sobie poradzi) i smaczne przepisy. Wegetariańskie, znaczy bez mięsa. Nieideologiczne podejście, ładne zdjęcia i dyskusje z czytelnikami nt. przepisów. No i przede wszystkim naprawdę proste i tanie przepisy. Coś w sam raz dla studentów i osób zaczynających gotować.
  3. Zajrzyj tustronniczy przewodnik po ciekawych stronach WWW jak sam się tytułuje. I opis dobrze oddaje to, czym jest. Mało wpisów, ale można dzięki nim trafić na strony-perełki.
  4. Bothunters.pl blog – pierwsze odstępstwo od zasady inna tematyka. I również nie do końca spełnia moją kategorię bloga (tzn. ma wielu autorów). Ale myślę, że obecność uzasadniona. Blog o bezpieczeństwie komputerowym, ciekawostki z malware’u. Luźne podejście, własne doświadczenia (przynajmniej na to mi wygląda). Trafiłem po prezentacji autora (jednego z autorów) na Pingwinariach 2009. I tak zostało. Niezbyt wiele wpisów. Zbliżony do Niebezpiecznik.pl, w sumie konkurent, ale taki, któremu nie wyszło (albo raczej pierwowzór, bo znacznie starszy; albo może mniej wyszło, albo co innego miało wyjść, albo mi się całkiem wydaje…).
  5. Szuflada – kolejne złamanie reguły, bo jest o Linuksie (ba, nawet o Debianie, a autor był/jest developerem). Ale o tym dowiedziałem się dopiero tak naprawdę przy okazji pisania tego wpisu, więc się nie liczy. Tak poza tym… taka szuflada, do której pisze autor. IMO najbliższy archetypowi bloga z dziś prezentowanych.

I to by było tyle, jeśli chodzi o polecanie zawartości mojego RSS w ramach BlogDay 2010. Celowo nie zamieszczałem żadnego z blogów z planet z planet, które czytam i blogów okołokomputerowych – miała być inna tematyka, prawda?

Ironia losu wg Metro.

Dawno temu idąc do pracy i widząc uciekający tramwaj wziąłem Metro. Przeczytałem dość dokładnie. Na tyle, by rzuciło mi się w oczy pewne stwierdzenie…

Wydanie piątek-niedziela 9-11 lipca 2010. Artykuł Anny Milczarek Skąd biorą się dzieci u homoseksualistów. Możemy w nim znaleźć taką perłę:

Ironią losu jest to, że o prawach osób homoseksualnych najbardziej chcą decydować (i decydują!) heteroseksualiści.

Myślę, że idąc tym tokiem rozumowania znajdziemy w otaczającym nas świecie więcej ironii losu (wg Metro!). Przykładowo:

  • Ironią losu jest to, że o prawach pedofili najbardziej chcą decydować (i decydują!) niepedofile.
  • Ironią losu jest to, że o prawach osób bezrobotnych najbardziej chcą decydować (i decydują!) osoby pracujące.
  • Ironią losu jest to, że o prawach pracowników służb mundurowych najbardziej chcą decydować (i decydują!) cywile.
  • Ironią losu jest to, że o prawach więźniów najbardziej chcą decydować (i decydują!) osoby na wolności.
  • Ironią losu jest to, że o prawach osób chorych psychicznie najbardziej chcą decydować (i decydują!) osoby zdrowe psychicznie.
  • Ironią losu jest to, że o prawach niepełnoletnich najbardziej chcą decydować (i decydują!) pełnoletni.

Można pokusić się o wyciągnięcie wzoru ogólnego na ironię losu (wg Metro!):

Ironią losu jest to, że o prawach {dowolna mniejszość} najbardziej chcą decydować (i decydują!) osoby {dopełnienie dowolnej mniejszości do ogółu ludności}.

UPDATE: Jeśli wchodzisz tu z wyszukiwarki, jak większość czytelników, to zapewne chodzi Ci o takie prawo ironii losu.

Odzyskiwanie miejsca w systemie (Linux, Windows).

Używany system ma tendencję do powolnego gubienia miejsca. Niezależnie od tego czy mamy w systemie porządek, czy nie, z czasem przybywa rzeczy, których nie potrzebujemy. Z jednej strony są to bardzo potrzebne pliki, których po prostu szkoda skasować (chociaż tak naprawdę nigdy już ich nie otworzymy), z drugiej nieużywane pakiety, konfiguracje usuniętych pakietów, pliki tymczasowe itp.

O ile z pierwszymi nie bardzo można sobie poradzić inaczej, niż samodzielnie utrzymując porządek (sortowanie do katalogów, kasowanie zbędnych rzeczy) i ręcznie usuwając pliki, to w przypadku tych drugich można sobie pomóc w czyszczeniu systemu różnymi automatami i półautomatami.

Pierwszy złodziej miejsca w systemie to cache apt-a, czyli /var/cache/apt/archives. Leżą tu paczki deb instalowanych pakietów. We wszystkich wersjach, także tych starszych. Praktycznie nigdy nie będą potrzebne, więc z czystym sumieniem możemy je skasować: wajig clean (lub, bardziej kanonicznie apt-get clean).

Drugi popularny złodziej miejsca to locale, czyli różne wersje językowe dla danego programu. Zwykle nie potrzebujemy dokumentacji itp. po hiszpańsku, włosku czy chińsku. Rozwiązanie: localepurge (po uprzednim skonfigurowaniu, fajnie jakby coś jednak zostało…).

Potem można zobaczyć, czy nie zostały w systemie pliki konfiguracyjne po usuniętych pakietach. Przy okazji sprawdzimy, które pakiety zajmują najwięcej miejsca: wajig sizes. Status inny niż installed oznacza, że raczej możemy się pozbyć pakietu w całości, czyli z konfigami (wajig purge <pakiet>).

Na koniec jeszcze deborphan (albo wersja ładniejsza w curses czyli orphaner) i usuwamy zainstalowane na potrzeby spełnienia zależności niepotrzebne pakiety (głównie biblioteki).

Tu się zwykle sprzątanie kończy. No dobrze, można jeszcze skorzystać z jednego z przydatnych poleceń i spojrzeć, które katalogi zajmują najwięcej miejsca (du –max-depth=1 -b | sort -n) i ręcznie pousuwać zbędne rzeczy (typu cache googleearth).

Dłużej używane systemy mają tendencję do gromadzenia pakietów z poprzednich wersji (szczególnie, jeśli korzysta się z wersji niestabilnej lub miesza kilka wersji systemu). Można je łatwo wytropić (i usunąć) korzystając z opisanego sposobu: wajig versions | grep -v squeeze.

A dziś odkryłem wisienkę na czubek tortu: BleachBit. Narzędzie jest wieloplatformowe (Linux, Windows) z funkcjami typowo Debianowymi (bardziej Ubuntu pewnie) i zajmuje się takimi cichymi złodziejami miejsca jak cache różnych aplikacji. Poza tym, że sięga tam, gdzie inne automaty nie sięgają, umie też czyścić rzeczy typowo systemowe: wspomniany cache apta, nieużywane lokalizacje (twórcy BleachBit twierdzą, że robi to znacznie skuteczniej, niż localepurge, faktycznie znalazł więcej).

Posiada zarówno miłą klikalną wersję GUI (z której korzystałem) jak i interfejs CLI (nie próbowałem). Do tego dobre podpowiedzi do opcji (ostrzega przed opcjami powolnymi i potencjalnie niebezpiecznymi). Działa bardzo fajnie, więc zdecydowanie polecam, jeśli ktoś planuje porządki w systemie (a chyba każdy prędzej czy później staje przed pytaniem jak odzyskać miejsce w systemie?). Użycie jest proste: najpierw wybiera się, co chce się usunąć, potem jest podgląd plików do usunięcia (warto spojrzeć co będzie usuwane – wywala np. pliki bak i inne tymczasowe – czasami może tam być coś pożytecznego…). Program dba o prywatność użytkownika – jako opcja dostępne jest nadpisywanie zawartości kasowanych plików przed ich usunięciem.

Jedyne do czego można się przyczepić, to spolszczenie. Zapewne w oryginale był vacuum (bazy danych), a został… odkurzacz. I parę innych kwiatków tego typu, ale IMHO nie rzutuje na całość.