Zamek czyli suwak, chodzi bowiem o jazdę na suwak, czyli sytuację, gdy co najmniej jeden z pasów jest zablokowany, a sąsiedni jest przejezdny. Jest też opisana na stronie GDDKiA. Pomysł uważam w obecnej postaci za średni, generujący więcej problemów, niż rozwiązujący ich, a same przepisy są wg mnie nieprecyzyjne.
Parę faktów dotyczących jazdy na suwak:
Obowiązuje tylko w warunkach znacznego zmniejszenia prędkości.
Obowiązuje nie tylko w miejscach oznaczonych znakiem.
Aby skorzystać z przywileju należy dojechać do końca kończącego się pasa.
Nie obowiązuje na pasach rozbiegowych i przeznaczonych do skrętu.
Nieścisłości i wady:
Co w sytuacji, gdy kierowca na kończącym się pasie nie porusza się z prędkością zbliżoną do pojazdów na pasie przejezdnym, tylko znacznie szybciej?
A w ogóle zbliżona prędkość i znacznie szybciej, czyli ile?
Co w sytuacji, gdy kierowca na przejezdnym pasie wpuścił już pojazd na pasie kończącym się, ale nadjeżdżający kończącym pasem o tym z jakiegoś powodu o tym nie wie (np. zakręt i brak widoczności, duże odstępy między pojazdami na zablokowanym pasie)?
Określenie „koniec pasa” jest nieprecyzyjne – jeśli mamy do czynienia z zepsutą ciężarówką blokującą pas, to ile metrów przed ciężarówką jest koniec pasa? Dojazd do końca pasa bywa problematyczny – wygodniej jest skręcać mniej gwałtownie, szczególnie jeśli prędkość jest nieprzyzerowa.
Znaczne zmniejszenie prędkości, o którym mowa w przepisach, to termin nieprecyzyjny. Jeśli mamy zamknięty pas na autostradzie, ale pojazdy na przejezdnym jadą 90 km/h to mamy znaczne zmniejszenie prędkości, czy nie (a przy 110? 70? 50?)?
Znaczne zmniejszenie prędkości dotyczy pasa przejezdnego, zablokowanego (hrhr), czy chodzi jeszcze coś innego?
Skoro obowiązuje wszędzie, czemu niektóre miejsca oznaczone są znakiem?
Co jeśli zablokowany (zupełnie) jest pas do skrętu lub rozbiegowy?
Wersja niemiecka jazdy na suwak, podana na Wikipedii wydaje mi się lepsza. Nie ma wymogu znacznego zmniejszenia prędkości, nie ma wymogu dojazdu do samego końca zablokowanego pasa. To ma szansę działać dużo sprawniej…
Zaczęło się niewinnie. Na wiosnę – chyba był to marzec – dostaliśmy od znajomego pytanie, czy chcemy zagrać na pewnej wrześniowej imprezie. Były wątpliwości. Po pierwsze, skończyliśmy grać razem ze dwie dekady temu. Po drugie, trochę się rozjechaliśmy po świecie. Po trzecie, pół składu zasadniczo nie udziela się już od wielu lat muzycznie w żaden sposób. Jednak stwierdziliśmy zgodnie, że chcemy zagrać. Przynajmniej spróbować.
Początki były dość przerażające – totalnie nie szło. Przynajmniej mi. Paluchy jak z drewna, nie pamiętałem utworów, a tabulatury tylko częściowo pomagały. Ale szybko okazało się, że sporo rzeczy siedzi w pamięci mięśniowej i szybko udało się przypomnieć utwory. I nawet zaczęło nam granie wychodzić. I sprawiać przyjemność.
Logistycznie był to totalny absurd. Próby były głównie instrumentalne – wokalista miał najdalej, więc pojawił się raptem kilka razy. Spędzałem jakieś 5-6h w podróży, żeby zagrać 2,5-3h. W weekendy granie 5h. Pociągi pochłonęły nieco kasy, ale pewnie i tak nie tyle, ile przeloty wokalisty. Bo właśnie – ćwiczyliśmy w znacznej mierze tylko instrumentalnie. Szczęśliwie były wakacje i wokaliście udało się dotrzeć na parę prób – staraliśmy się dobrze wykorzystać ten czas.
Wiele rzeczy mocno się zmieniło przez te dwie dekady. Łatwość tworzenia i nagrywania muzyki wzrosła niesłychanie. Wyposażenie sali prób jest chyba lepsze niż studia, w którym się kiedyś nagrywaliśmy. Komputer, soft z nagrywaniem ścieżek, mikrofony, odsłuchy „do ucha”[1]… Zresztą, nawet telefon na żywo teraz nagrywa tak, że zespoły zespoły z lat ’90 mogą pozazdrościć, przynajmniej jeśli chodzi o garażowe nagrania.
Wiele rzeczy było nowych, mimo wielu lat grania. I nie mówię o sprzęcie. Ten też jest o niebo lepszy, choć pożyczony. Zagraliśmy pierwszy dziki koncert w dziczy. Łąka, namioty, drewniana wiata pełniąca rolę sceny. Prąd z agregatu. Duże kilkadziesiąt osób, krewni i znajomi królika. Świetna atmosfera na całości imprezy, wieczorem do wyboru zajęcia w podgrupach, ognisko lub jam na scenie. Tak, starzy punkowcy (większość publiczności i zespołów) jamują. Inaczej chyba nie da się tego nazwać.
Zagraliśmy na pierwszej odwołanej imprezie. Znaczy nie zagraliśmy, bo koncert został odwołany. W ostatniej chwili, gdy zespoły – wszystkie trzy – były już w drodze, albo nawet zdążyły dojechać do Poznania. Ze strony organizatorów było to dość żenujące, brak konkretów dla zespołów[2], brak info dla publiczności. Dodatkowo cisza i w necie, i zero info na lokalu. Podobno jacyś ludzie przyjechali jako publiczność i pocałowali klamkę…
Ale ostatecznie zagraliśmy tego dnia! Tyle, że gdzie indziej i niezupełnie koncert. Udało nam się wkręcić do pubu Mustang i zagrać kilka numerów na pożyczonym sprzęcie. Liczę jako pół koncertu.
Zagraliśmy też pierwszy w historii profesjonalny koncert. Czy też: profesjonalny po nowemu, bo przecież z pierwszoligowymi zespołami[3] zdarzało nam się już grać jako support. Czy też: z gwiazdami, wieloma zespołami, rozpiskami, grafikiem co kiedy, podestami technicznymi, garderobami i masą zaangażowanych ludzi. Ciekawe doświadczenie, także pod kątem tego, by zobaczyć jak to wygląda od zaplecza.
Po latach dorobiliśmy się strony zespołu. Trochę ołtarzyk, trochę pamiątka, trochę archiwum, trochę work in progress. Z perspektywy patrząc żałuję, że nie mieliśmy jej wcześniej. Może trochę więcej materiałów by się zachowało? Na razie wersja „na szybko”, uzupełniamy pomału treścią na boku, pewnie za parę tygodni będzie coś więcej.
Czy było warto to wszystko robić? Było! Frajda z grania razem, grania ogólnie – niesamowita. Jest to też pewnego rodzaju domknięcie jeśli chodzi o zespół. Co nie znaczy, że już nigdy nie zagramy – spodobało nam się i jest plan, by spotkać się co jakiś czas i utrzymać się w jako takiej gotowości do grania. Bez ciśnienia na koncertowanie, ale jeśli coś się trafi i termin będzie pasował, to kto wie…
Jednak czuję się spełniony i mogę umierać. Przynajmniej muzycznie.
[1] Nie żeby wszyscy korzystali, bo tego się trzeba nauczyć jednak. Czy też: przyzwyczaić. [2] Szkoda, bo być może dałoby się problem rozwiązać, gdybyśmy wiedzieli o co chodzi. [3] Nie będę stopniował wielkości zespołów. Jak ktoś wydał normalną płytę i bywa grywany w radio to dla mnie pierwsza liga.
Dziś będzie o zaklinaniu rzeczywistości słowami. Albo – patrząc z innej perspektywy – o systemowym oszukiwaniu ludzi przez… wszystkich. Chodzi o jakość powietrza w Polsce i tzw. indeks jakości powietrza. Ma on wiele czynników, ale dla uproszczenia skupię się wyłącznie na popularnych wskaźnikach PM2.5 i PM10, czyli ilości pyłów o określonej wielkości cząsteczek. Mierzy je w zasadzie wszystko, a pozostałe czynniki już raczej tylko specjalistyczny sprzęt.
Korzystają z tych wskaźników, czy to bezpośrednio, czy pośrednio, chyba wszyscy. Poczynając od producentów sprzętu filtrującego, przez państwowe normy jakości powietrza, po czujniki zamontowane na automatach Onebox Allegro, których jest całkiem sporo, zwłaszcza w większych miastach. No właśnie, pewnie nie wszyscy wiedzą, że można wejść na stronę, zlokalizować „paczkomat” Onebox w okolicy i sprawdzić, jaka jest aktualnie jakość powietrza w tym miejscu[1]. Po wybraniu szczegółów dostaniemy konkretne wartości poziomu zanieczyszczeń PM2.5 oraz PM10. Jeśli mamy w okolicy Onebox, to w zasadzie nie trzeba montować swojego czujnika[2]. Fajne, prawda?
No to sprawdzamy w którymś z tych miejsc, jest napisane, że indeks jakości powietrza jest dobry, więc wszystko gra? No właśnie niezupełnie. Indeks jakości powietrza oficjalnie definiowany jest następująco:
No więc w czym problem? Ano w tym, że to samo państwo podaje nam na stronie dopuszczalne poziomy zanieczyszczeń. Już tam widać lekkie mambo dżambo, bo dla PM10 wynosi on 40 rocznie i 50 w skali 24h. To znaczy, że „chwilowo” może być gorzej, ale nadal jest w normie. Dla PM2.5 dopuszczalny poziom to 20, w skali roku. Rozumiem konieczność uśredniania wyników. Jednak pałanie optymizmem, że indeks jakości powietrza jest dobry, bo PM2.5 przekracza go właśnie raptem o 75% (czyli wynosi 35) to robienie z logiki… no wiecie.
Dalej jest tylko gorzej. Kolor żółty, czyli poziom umiarkowany indeksu jakości powietrza, to ewidentne przekroczenie dopuszczalnych norm. Dla PM2.5 przekroczenie prawie trzykrotne!
Ale dalej mamy poziom dostateczny, oznaczony kolorem pomarańczowym. Czyli kolor jakby nas ostrzega, że już prawie nie jest dobrze, ale nazwa sugeruje, że jest znośnie, akceptowalnie i drodzy obywatele, nie bardzo jest się czym przejmować. Jakby to ująć… owszem, może być gorzej. Ale normy są przekroczone ok. dwukrotnie dla PM10 i 3-4 krotnie dla PM2.5!
Czy to koniec? Skądże. Normy o których pisałem wyżej, to normy ustanowione przez niezwykle dbające o swoich obywateli państwo polskie. Tymczasem WHO od 2021 dla PM2.5 zaleca 5 rocznie i 15 dobowo, a dla PM10 – 15 rocznie i 45 dobowo. Oznacza to, że nasz indeks jakości powietrza, żeby spełniać dobowe normy WHO musi być na poziomie bardzo dobrym. Nawet poziom dobry nie gwarantuje już spełnienia norm zalecanych przez WHO!
Znaczy się rzeczywistość dotycząca zanieczyszczenia powietrza jest w Polsce od lat systemowo zakłamywana. Taki cleanwashing, tylko bez produktu. Teraz już wiecie.
[1] Oczywiście w aplikacji również jest taka możliwość, nawet łatwiej. Ale jak ktoś ma aplikację to pewnie o tym wie. [2] Oficjalnego API wg mojej wiedzy nie ma. Jeśli jednak ktoś bawi się w sczytywanie danych na własne potrzeby z różnej maści automatów, to pewnie znajdzie ciekawe informacje w kodzie strony.