Cmentarna moda

Byłem dziś na grobach. Tak się zastanawiałem trochę nad przemijaniem albo może raczej zmianami. Doszedłem do wniosku, że atmosfera była na cmentarzu inna, niż kiedyś. Może złudzeniem jest, że na cmentarz chodzi teraz mniej ludzi, niż kiedyś? Może to po prostu zasługa późniejszej pory? Za młodu chodziliśmy raczej rano, teraz bywam raczej po południu.

Inne zmiany, które obserwuję to powrót do tradycji, jeśli chodzi o znicze. W pewnym momencie popularne stały się bowiem znicze oparte na LEDach. Szczęśliwie ta moda na produkcję nieklimatycznych elektrośmieci jakby mija. Nie, nie zniknęły zupełnie, ale jest ich znacznie mniej. I coraz częściej są w czerwonych obudowach, co jest znacznie bliższe pomarańczowemu światłu płomienia, niż zimne, niebieskawe światło LED.

Jeśli chodzi o płonące znicze, to już od dawna dominuje wariant zabudowany, odporny na wiatr i deszcz, z wymiennymi wkładami. Niestety, zniknęły praktycznie znicze woskowe, przez co na cmentarzu, mimo bezwietrznej pogody, nie ma już charakterystycznego zapachu. Trochę szkoda, jednak te nowe, olejowe palą się znacznie dłużej, więc raczej nie wróci.

Z niefajnych rzeczy – po zmroku ludzie przyświecają sobie telefonami, zamiast zdać się na blask od zniczy. Nawet na prostych, wyasfaltowanych, suchych alejkach. Doskonale oślepia to idących, którzy tego nie robią, a przy okazji jakby psuje nastrój.

Tak czy inaczej, oceniam, że jest lepiej, niż parę lat temu i warto było się wybrać. Szczególnie, że pogoda wyjątkowo dopisała – było sucho, dość ciepło i bezwietrzenie.

Hej naprzód marsz – wolontariat

Od zeszłego roku w firmie mamy dodatkowy dzień wolny. Znaczy niezupełnie wolny. I pod warunkiem. Warunkiem jest wykorzystanie tego dnia na wolontariat. Jeśli nie zostanie wykorzystany w danym roku – przepada.

Pomysł na oko fajny, o ile ktoś udziela się już w tej formie. Dla kogoś takiego jak ja, który w dni powszednie nie udziela się – pomysł teoretycznie fajny. Z wolontariatu przychodził mi do głowy jedynie finał WOŚP, który odbywa się w dzień wolny. Do tego pewnie musiałbym się zorientować jakie papierki są wymagane i czy fundacja je wystawia. Nic więc dziwnego, że w zeszłym roku dzień mi przepadł.

Szczęśliwie głosy pracowników o tym, że przydała by się inspiracja, albo i podsunięcie stosownego zajęcia pod nos, zostały wysłuchane. Ekipa, która znalazła i wspierała potrzebującą fundację już w zeszłym roku, poszła w tym roku szerzej i zorganizowała wolontariat dla szerszego grona chętnych.

Organizacja na piątkę z plusem – wystarczyło określić w którym terminie chcemy pracować i się zapisać. Oprócz narzędzi i materiałów do pracy, papierkologii, załatwiony został także transport w postaci arkusza do wspólnego przejazdu autami. Czyli wszystko, co potrzeba.

Wolontariat miał miejsce w stadninie koni. Do wykonania było malowanie stajni oraz grodzenie nowych wybiegów. Pogoda dopisała, poza tym wolałem zrobić coś, gdzie się zmęczę a nie znowu malowanie. Bo w życiu trochę się namalowałem i mogę powiedzieć, że umiem – ach te remonty i remonciki w domu…

Ostatecznie, po początkowych zawirowaniach, wyklarowały się ekipy kopiące, koszące, mierzące. Po przerwie na posiłek regeneracyjny i montażu pierwszej części ogrodzenia pojawiło się nowe zadanie – okablowanie elektrycznego pastucha. Bardzo mi się ono spodobało, bo z elektrycznymi pastuchami nie miałem w życiu do czynienia. Zresztą, jak to zamontować, to chyba nikt nie wiedział. Na szczęście były istniejące ogrodzenia na wzór.

Dowiedziałem się, że elektryczny pastuch składa się z generatora, podającego napięcie na płot. Nie ma zamkniętego obwodu, nie ma plus i minus – wyładowanie następuje do ziemi, tam zresztą podłącza się „drugi kabel” od generatora. A całe ogrodzenie to jeden wielki, wspólny element pod napięciem. Inne ciekawe rzeczy – napięcie w naszym przypadku to jakieś 6000V. Istnieją dedykowane narzędzia do pomiaru, ale działanie można sprawdzić i ręką. Nie jest groźne, jest nieco nieprzyjemne. I jeszcze ważna rzecz – pastuch wysyła impulsy, więc nie „kopie” cały czas, krótkie dotknięcie nie powie prawdy, czy jest załączony.

Po pracy mieliśmy relaks przy grillu. Ogólnie bardzo fajna impreza, w doskonałej atmosferze. Fajnie, że pogoda dopisała, choć mogło być nieco chłodniej. Niemal cały dzień na łące, bez cienia może być męczący sam w sobie. Na szczęście było mnóstwo wody w butelkach i były podpowiedzi wcześniej, by wziąć czapki i krem ochronny.

Opisuję całość, bo w tego typu grupowym wydaniu wolontariat może z powodzeniem służyć jednocześnie za integrację. Zorganizowanie grilla na istniejącej infrastrukturze jest tanie, ludzie spędzają ze sobą dużo czasu robiąc zupełnie inne rzeczy, niż w pracy. Cel jest fajny bo i daje satysfakcję – widoczna, wykonana praca, i pomaga się potrzebującym. W porównaniu z dedykowanymi wyjazdami integracyjnymi to pewnie jakieś śrubki, tym bardziej, że firma pewnie też może to jakoś rozliczyć. Choć nie wiem, nie jestem księgowym. Oczywiście nie zastąpi to typowych integracji w każdym przypadku, tym bardziej, że nie każdy może/chce pracować fizycznie, ale warto rozważyć naśladowanie.

Koniec roweru miejskiego w Poznaniu

Ostatnio kilka razy złapałem się na tym, że potrzebowałem przemieścić się dłuższy kawałek w mieście. Dłuższy pieszo, bo rowerem byłoby jakieś 15-20 minut. Odruchowo rozejrzałem się za rowerem miejskim, który pasowałby idealnie i… nie było.

Nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem, nawet coś mi świtało, że były jakieś przeboje zimą z nim związane. Liczyłem jednak, że sytuacja się wyprostuje i rowery wrócą. Tak się niestety nie stało. Wcześniej aż tak tego nie odczuwałem, bo czym innym jest dłuższy nawet spacer w sprzyjających warunkach pogodowych, a czym innym w upale.

Rowery były dla mnie lepsze od komunikacji miejskiej w kilku sytuacjach. Pierwsza jest oczywista i bezdyskusyjna: komunikacja miejska jeździ po stałych liniach, rowerem można dojechać wszędzie, dowolną trasą. Przynajmniej w centrum, bo dalej jest się już przywiązanym do stacji. Swoją drogą, niemożność zostawienia roweru poza stacją poza centrum kosztowała mnie trochę nerwów i zaliczyłem przez to parę wtop. Ale w mieście nawet jeśli jakaś komunikacja miejska dociera i do punktu startowego, i docelowego, to przejazd łamańcem z przesiadką bywa czasochłonny.

Podjazd „pod same drzwi” też robił różnice. Jeśli trzeba przejść kilkaset metrów do przystanku i tyleż z niego, to czas podróży wzrasta. Rower miejski robił mi tu robotę – mogłem sprawdzić w appce czy mam rower pod ręką, jeśli tak, podjechać rowerem. Niezależnie od ew. opóźnień komunikacji.

Kolejna sprawa to weekendy i święta. Nawet jeśli jest bezpośrednia komunikacja, to poza dniami roboczymi tramwaje i autobusy jeżdżą rzadziej. Zamiast czekać kwadrans na pojazd można było wziąć rower i przejechać w tym czasie na miejsce.

No i na koniec – elastyczność. Jeśli pogoda była niesprzyjająca rowerowi rano, to mogłem pojechać do pracy komunikacją miejską. A jeśli po południu się poprawiła, to nie musiałem wracać w ten sam sposób – mogłem wziąć rower.

Było miło, ale po 10 latach siskończyło, przynajmniej w Poznaniu. Wygląda, że tyle czasu z nich, z większymi lub mniejszymi przerwami, korzystałem. Głównie komunikacyjnie, zarówno do dojazdów do pracy, jak Szkoda, bo alternatyw nie ma. Hulajnogi elektryczne są drogie i w porównaniu z rowerem miejskim nieekologiczne. W końcu trzeba wytworzyć prąd do ich ładowania. A i sama konstrukcja wygląda na dającą większy ślad węglowy. Jeśli chodzi o użytkowników, to rower zapewniał jakąś dawkę ruchu. Hulajnoga już nie.

Pozostaje przypomnieć stare zdjęcie:

Rowery miejskie Nextbike na stacji w Poznaniu
Rowery miejskie Nextbike w Poznaniu. Źródło: fot. własna.

Mam jeszcze nadzieję, że jednak miasto pójdzie po rozum do głowy i rowery wrócą. Chyba jeszcze jest szansa, bo stacje nie są demontowane, wygląda, że czekają.