Koniec roweru miejskiego w Poznaniu

Ostatnio kilka razy złapałem się na tym, że potrzebowałem przemieścić się dłuższy kawałek w mieście. Dłuższy pieszo, bo rowerem byłoby jakieś 15-20 minut. Odruchowo rozejrzałem się za rowerem miejskim, który pasowałby idealnie i… nie było.

Nie było to dla mnie wielkim zaskoczeniem, nawet coś mi świtało, że były jakieś przeboje zimą z nim związane. Liczyłem jednak, że sytuacja się wyprostuje i rowery wrócą. Tak się niestety nie stało. Wcześniej aż tak tego nie odczuwałem, bo czym innym jest dłuższy nawet spacer w sprzyjających warunkach pogodowych, a czym innym w upale.

Rowery były dla mnie lepsze od komunikacji miejskiej w kilku sytuacjach. Pierwsza jest oczywista i bezdyskusyjna: komunikacja miejska jeździ po stałych liniach, rowerem można dojechać wszędzie, dowolną trasą. Przynajmniej w centrum, bo dalej jest się już przywiązanym do stacji. Swoją drogą, niemożność zostawienia roweru poza stacją poza centrum kosztowała mnie trochę nerwów i zaliczyłem przez to parę wtop. Ale w mieście nawet jeśli jakaś komunikacja miejska dociera i do punktu startowego, i docelowego, to przejazd łamańcem z przesiadką bywa czasochłonny.

Podjazd „pod same drzwi” też robił różnice. Jeśli trzeba przejść kilkaset metrów do przystanku i tyleż z niego, to czas podróży wzrasta. Rower miejski robił mi tu robotę – mogłem sprawdzić w appce czy mam rower pod ręką, jeśli tak, podjechać rowerem. Niezależnie od ew. opóźnień komunikacji.

Kolejna sprawa to weekendy i święta. Nawet jeśli jest bezpośrednia komunikacja, to poza dniami roboczymi tramwaje i autobusy jeżdżą rzadziej. Zamiast czekać kwadrans na pojazd można było wziąć rower i przejechać w tym czasie na miejsce.

No i na koniec – elastyczność. Jeśli pogoda była niesprzyjająca rowerowi rano, to mogłem pojechać do pracy komunikacją miejską. A jeśli po południu się poprawiła, to nie musiałem wracać w ten sam sposób – mogłem wziąć rower.

Było miło, ale po 10 latach siskończyło, przynajmniej w Poznaniu. Wygląda, że tyle czasu z nich, z większymi lub mniejszymi przerwami, korzystałem. Głównie komunikacyjnie, zarówno do dojazdów do pracy, jak Szkoda, bo alternatyw nie ma. Hulajnogi elektryczne są drogie i w porównaniu z rowerem miejskim nieekologiczne. W końcu trzeba wytworzyć prąd do ich ładowania. A i sama konstrukcja wygląda na dającą większy ślad węglowy. Jeśli chodzi o użytkowników, to rower zapewniał jakąś dawkę ruchu. Hulajnoga już nie.

Pozostaje przypomnieć stare zdjęcie:

Rowery miejskie Nextbike na stacji w Poznaniu
Rowery miejskie Nextbike w Poznaniu. Źródło: fot. własna.

Mam jeszcze nadzieję, że jednak miasto pójdzie po rozum do głowy i rowery wrócą. Chyba jeszcze jest szansa, bo stacje nie są demontowane, wygląda, że czekają.

Pojazdy drugiej kategorii

Rowerem jeżdżę, ale raczej niewiele i raczej używam go jako środka transportu w mieście. Widać to choćby po statystykach rocznych. Można się do wielu rzeczy przyczepić w sprawie organizacji ruchu rowerowego w miastach, ale jakieś ścieżki są i powiedzmy, że da się żyć. Choć oczywiście wiele można poprawić.

W tym roku jednak wybrałem się rowerem na wakacje, w dłuższą trasę, za miasto. Dla ustalenia uwagi, rower to tzw. góral, wypad miał charakter przejazdu z miejsca na miejsce, więc jechałem tylko z małym plecakiem, a długość trasy to nieco ponad 60 km w każdą stronę. Taki wypad świetnie pokazuje, w jak fatalnym stanie jest infrastruktura rowerowa w Polsce.

Zaczęło się niewinnie, tuż za Poznaniem. Ścieżka rowerowa była wzdłuż ruchliwej drogi, ale tylko z jednej strony, dla ruchu rowerowego w obu kierunkach. Nic w tym złego. Pod warunkiem, że ścieżka jest cały czas po tej samej stronie drogi, a nie zmusza się rowerzystę do stania na światłach i przechodzenia na drugą stronę co małe kilkaset metrów. Serio, więcej stania, niż jechania. Totalne wybicie z rytmu i spowolnienie jazdy. Analogia samochodowa: zupełnie jakby ktoś wpadłby na pomysł, by na drodze ruchu szybkiego robić światła co kilometr. No ale cieszmy się, że coś jest, prawda?

Radość nie trwała długo. W pewnym momencie ścieżka się skończyła na skrzyżowaniu z jakąś ulicą, pojawił się znak informujący o końcu ścieżki rowerowej (C-13a) i… tyle. Cóż robić, trzeba udać się na jezdnię. Zmieniam stronę na właściwą (ścieżka była po lewej stornie drogi) i… zauważam tuż za skrzyżowaniem znak „zakaz wjazdu rowerów” (B-9). Rozglądam się, żadnej alternatywy nie widać, latać nie umiem…

Kawałek dalej ścieżka wróciła. Znaczy coś oznaczone jako ścieżka, pokryte asfaltem. Który kiedyś może był gładki, ale obecny stan nawierzchni był tragiczny. Masa drobnych, poprzecznych nierówności. Tu pierwszy raz cieszyłem się, że mam grube opony. Na góralu owszem, dało się jechać. Co prawda mało komfortowo, ale nie trzeba było nawet specjalnie zwalniać. W przypadku cieńszych opon miałbym obawy o całość sprzętu. Przy okazji taka sytuacja może być dobrym wytłumaczeniem, czemu widać rowery szosowe na jezdniach, gdy obok jest ścieżka. Jazda po czymś takim musiałaby być albo bardzo wolna, w okolicach prędkości marszu, albo raczej pewne jest uszkodzenie sprzętu. Analogia samochodowa: ta ścieżka była podobna, ale znacznie gorsza, niż poniemiecka droga z płyt betonowych do Świnoujścia (obecnie jest tam już asfalt).

Więcej nie opiszę, bo później infrastruktura rowerowa w zasadzie po prostu zniknęła. Tu i ówdzie przy miejscowościach pojawił się fragment, który owszem, może coś daje mieszkańcom, ale w kontekście ruchu turystycznego między miastami nie wnosi nic. Drogi, którymi jechałem też momentami raczej dla górala, bo gres czy piach to słaba nawierzchnia dla roweru. Ale to już może kwestia wyboru trasy przez nawigację – korzystałem ze standardowych Google Maps.

Na samych drogach generalnie było OK. Niewielki ruch, kierowcy zachowują odstęp. Jedyny wyjątek zdarzył się na zupełnie bocznej drodze między wioskami. Było zupełnie pusto, z naprzeciwka jechał samochód osobowy. Samochód, który mnie wyprzedzał postanowił – mimo zupełnie pustej drogi – zrobić to dokładnie w momencie zrównania się trzech pojazdów. Czyli zamiast przepisowego metra odstępu było jakieś 10 centymetrów. Serio, dawno nikt tak blisko mi nie podjechał.

Wrócę jeszcze tylko do momentu z lataniem, czyli urywającą się ścieżką i zakazem. Wracałem tą samą trasą i okazuje się, że oznaczenie informujące o końcu ścieżki rowerowej… należy zignorować. Dalej jak najbardziej można – a w kontekście oznaczeń wręcz należy – jechać rowerem. IIRC był kawałek ulicy, a potem ścieżka w lesie, do której wjazd był ukryty w krzakach. Sama ścieżka już bez oznaczeń, ale nadająca się do jazdy. Ale nie trzeba o tym informować rowerzysty, nawet napisem. Przecież wiadomo, że wszyscy okoliczne drogi znają. A jak ktoś nie zna, to niech szuka, prawda?

Krótko podsumowując sam wyjazd – jestem zadowolony. Dałem radę i ja, i rower. Mimo braku infrastruktury jechało się nie najgorzej. Czy powtórzę wypad w przyszłym roku? Nie wykluczam. Ale ze względu na brak infrastruktury na pewno nie wybiorę się na tego typu wypad z dziećmi.

Partyjny bełkot to nie informacja

Partyjny bełkot to nie informacje - napis zamalowany

Pewnych drobiazgów nie zauważamy. Otóż, jak się niedawno dowiedziałem, napis partyjny bełkot to nie informacja pojawił się na murze w Poznaniu w 1981 podczas stanu wojennego. Znałem tylko współczesną wersję, która była tam od lat, czyli napis partyjny bełkot to nie informacje. Nawet pojawił się stosowny tweet z porównaniem w 40. rocznicę stanu wojennego:

Partyjny bełkot to nie informacje w roku 1981 oaz 2021
Żródło: https://twitter.com/gimnastyczna/status/1470662603923992577

Jak widać Tweet pochodzi z 14 grudnia 2021. Niedawno miejsce się nieco zmieniło:

Partyjny bełkot to nie informacje - stan na 2022. Napis zamalowany.
Żródło: fot. własna

Powyżej na zdjęciu stan na 10 lutego 2022. Widać władzę zabolało. Ewidentnie nie chodzi bowiem na przykład o odnowienie wiaduktu. Jak widać, zamalowany jest tylko napis. I zmiana dotyczy tylko jednej strony wiaduktu.