Chef i cookbooki bez metadata.rb

W firmie korzystamy z Chefa, niby robi swoją robotę, ale nie przepadam za nim z różnych względów. Jedna z rzeczy, która mnie drażni, to wersjonowanie i niekompatybilność (bardziej: pozorna kompatybilność) pomiędzy wersjami. W Debianie Jessie, którego mam na desktopie jest chef w wersji 11, który generalnie działał. Na serwerach mamy Chefa 12.

Ostatnio instaluję cookbook nodejs:

knife cookbook site install nodejs
Installing nodejs to /home/rozie/chef-repo/cookbooks
Checking out the master branch.
Pristine copy branch (chef-vendor-nodejs) exists, switching to it.
Downloading nodejs from the cookbooks site at version 2.4.2 to /home/rozie/chef-repo/cookbooks/nodejs.tar.gz
Cookbook saved: /home/rozie/chef-repo/cookbooks/nodejs.tar.gz
Removing pre-existing version.
Uncompressing nodejs version 2.4.2.
removing downloaded tarball
No changes made to nodejs
Checking out the master branch.
ERROR: IOError: Cannot open or read /home/rozie/chef-repo/cookbooks/nodejs/metadata.rb!

Zacząłem szukać i widywać różne dziwne rozwiązania na nieistniejące metadata.rb, przez chwilę przyszło mi dogenerowanie „brakującego” pliku na podstawie obecnego metadata.json, ale… coś mnie tknęło i postanowiłem najpierw spróbować z nowszym Chefem u siebie na lapku.

Ależ oczywiście, że instalacja Chefa w wersji 12 rozwiązała problem.

Jak Vagla do Senatu startował

Miałem napisać ten wpis już jakiś czas temu, ale nie napisałem wtedy, a przed wyborami ostatni dzwonek, więc napiszę teraz.

Kim jest Vagla można sprawdzić na Wikipedii. To może kim jest dla mnie? Pozytywnie zakręconym człowiekiem o sporym poczuciu humoru (biorąc pod uwagę pewne działania; sam dałem się nabrać), którego stronę (nie-blog!) czasami czytuję (choć nie mam jej w RSSach, pewnie to się zmieni zaraz), piszącym o prawie, sieci i wolności (głównie w sensie wolności dostępu do informacji) i działającym na rzecz obywateli (dostęp do informacji publicznej). Ostatnio: kandydatem na senatora. I właśnie o tym będzie.

Na początku był chaos. Po tym, jak Vagla zapowiedział, że kandyduje do Senatu i zbiera 1000 podpisów poparcia, pojawiła się dość nieskładna komunikacja – częściowo na FB, częściowo na istniejącej stronie. Typowe pospolite ruszenie, ale dla osoby jednak trochę znanej zadanie zebrania 1000 podpisów (fizycznych) jest wykonalne, mimo ewidentnych niedociągnięć w komunikacji i wpadek (typu zła ilość okienek na formularzu). Końcówka była lepsza informacyjnie, choć nie doskonała. Podpisałem i ja…

Ciekawa była też obserwacja pewnych… niezamierzonych, jak przypuszczam, konsekwencji prawa. Bo Vagla wystartował głównie dla funu, jak sam pisał, żeby zobaczyć, czy zwykłemu (no…), obywatelowi bez zaplecza partyjnego uda się w ramach obowiązujących przepisów (skrupulatnie je wypełniając) spełnić wymogi prawne stawiane kandydatom do Senatu. Bo to co robił, robił już wcześniej, nie będąc senatorem.

Byłem praktycznie pewien, że o ile pierwszy etap spokojnie uda mu się przebyć, o tyle z drugim (2000 podpisów od ludzi ze swojego okręgu) mogą być spore problemy. Czasu było niewiele, kampania zaczęta późno, a mam wrażenie, że Vagla jest znany raczej w sieci, niż IRL (OK, nic nie wiem o samej W-wie). Prognozy po pierwszych dniach były „na styk”, ze wskazaniem na „o włos za mało”. W międzyczasie bardzo poprawiła się komunikacja (głównie FB). Najbardziej dramatyczna okazała się końcówka, bo sprawa była praktycznie przesądzona (negatywnie), ale w ostatnich dwóch dniach udało się zebrać podpisy, nawet z bezpiecznym zapasem.

Od tego momentu można było zaobserwować parę ciekawych zjawisk, typu publiczna, dostępna online lista przychodów i wydatków komitetu wyborczego (zresztą jawne były też takie rzeczy jak ilość zdobytych w kolejnych dniach podpisów z drugiego etapu), poparcie dla kandydata z różnych stron sceny politycznej (do lewicy, przez centrum, do prawicy), zapowiedzianą migrację ludzi z całej Polski do Warszawy w celu oddania głosu na Vaglę. Oczywiście było trochę trollingu, jak np. fotomontaż z banerem na budynku. Interesujące (choć raczej smutne) były też reakcje ludzi oraz projekcje poglądów – Vagli zostały przypisane już łatki i prawicowca, i lewicowca. Szufladkowanie i instynkty stadne mają się dobrze…

IMO bardzo duży sukces, niezależnie od wyniku niedzielnych wyborów. Nie wiem, na ile sukces samego Vagli, a na ile pomagającego mu sztabu, a na ile po prostu ludzi, ale udowodnił, że „się da”. A co najważniejsze, zbudował bardzo silny przyczółek, którego brakowało teraz, dla wyborów za cztery lata. Oczywiście o ile będzie kandydował…

Póki co, czekam na wyniki niedzielnych wyborów. Okręgi są jednomandatowe, więc, jak rzekomo mówi cytat, there can only be one.

UPDATE: Trzecie miejsce (z czterech startujących w okręgu), 10,2% ważnych głosów (7% uprawnionych do głosowania). Więcej o wynikach.

„Must have” aplikacje na telefon z Androidem

Android robot - logo

Źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/Android_(operating_system)

Okazuje się, że trochę z Androida jednak na telefonie korzystam. Do tej pory znalazłem dwie sprytne aplikacje, które bardzo ułatwiają mi życie.

Pierwsza z nich to Screebl Lite.

Zadaniem aplikacji jest blokowania funkcji wygaszania ekranu, jeśli wygląda na to, że korzystamy z urządzenia, czyli trzymamy je w ręku. Używanie wykrywane jest po nachyleniu – jeśli odłożymy telefon na płask, to się wygasi normalnie, ale jeśli będzie pod kątem, to się nie wygasi. W połączeniu z agresywnym ustawieniem wygaszania (zawsze takie miałem), pozwala oszczędzać baterię, ale z drugiej strony nie przeszkadza w pracy.

Przyznaję, że na początku po poleceniu przez D. (thx!) i instalacji Screebl Lite nie zauważyłem różnicy i stwierdziłem, że w sumie nieprzydatny bajer, ale po namyśle i dłuższym korzystaniu – wręcz przeciwnie, znacznie wygodniej jest z tą appką. Doceniłem różnicę, gdy wyłączyłem aplikację… A wyłączyłem, bo niezupełnie dobrze współgra z Yanosikiem – podczas jazdy przy aktywnym Screebl, ekran cały czas pozostał niewygaszony.

Druga sprytna aplikacja to Wi-Fi Matic.

Zasada działania jest prosta: aplikacja zapamiętuje lokalizacje, w których włączamy Wi-Fi, a następnie wyłącza Wi-Fi po ich opuszczeniu, a włącza po powrocie do tych lokalizacji. Proste i skuteczne, zwalnia z konieczności ręcznej aktywacji Wi-Fi w telefonie i pozwala oszczędzać pakiet danych u operatora GSM. Okres, co ile ma być sprawdzana lokalizacja można zdefiniować w aplikacji, a określanie lokalizacji nie korzysta z GPS, tylko jest zrobione sprytnie, w oparciu o stacje bazowe GSM.

Z Wi-Fi Matic korzystam raptem od paru dni, ale jestem bardzo zadowolony. Przy okazji, aplikacja posiada wolny kod źródłowy dostępny na Githubie i jest dostępna w repozytoriach F-Droid.

Bonusowo: F-Droid.

F-droid, czyli manager wolnoźródłowych i wolnych (także dodatki i dane) appek dla Androida. Pozwala na łatwe wyszukiwanie i instalowanie aplikacji z opisywanego kiedyś repozytorium f-droid.org. Spodoba się pewnie głównie miłośnikom Linuksa, ale i tak warto się zainteresować – trochę ciekawych aplikacji, wszystkie appli dostępne bez reklam i opłat, z wyszczególnionymi zagrożeniami prywatności.