Dostęp tymczasowy

Zaczęło się niewinnie, bo od obrazkowego komentarza. Kumpel DJ pochwalił się w firmie, że okazyjnie kupił mixer, więc jako komentarz poleciała od razu stosowna scena z filmu Nienawiść (La Heine):

DJ scene La Heine

Fanem francuskiego hip-hopu/rapu nie jestem, ale… jest trochę kawałków, które doceniam. Albo wręcz lubię. Przypomniało mi się, że całkiem niedawno odkryłem pewien godny uwagi kawałek i chciałem się nim podzielić.

Tylko był „drobny” problem – nie pamiętałem ani tytułu, ani wykonawcy. Co gorsza, zupełnie nie kojarzyłem, kiedy go ostatnio słyszałem na liście na Spotify. Więc się nie podzieliłem.

Jednak nie dawało mi to spokoju. Stwierdziłem, że może dodałem go jeszcze w Tidalu, a migracja playlisty ciągle czeka, podobnie jak wpis na ten temat, więc może jest tam? Zalogowałem się na Tidal i… zaczęło się przeglądanie.

Mam tam ponad pięćset utworów w jednym worku. Niby jest chronologiczna kolejność dodawania do listy, ale jakoś nie kojarzyłem, kiedy dokładnie dodałem ten utwór. W trakcie przeglądania zwróciłem uwagę na coś innego. Niektóre utwory były oznaczone innym kolorem. I nie dawały się odtworzyć. Początkowo sądziłem, że to jakiś problem techniczny, konieczność załadowania z wolniejszego storage albo covery, które w jakiś sposób łamią prawa autorskie, bo dotyczyło to raczej niszowych utworów.

Jednak nie. To samo dotyczyło oryginalnych utworów pewnych, zupełnie nie niszowych, wykonawców. I – z tego co zaobserwowałem – raczej właśnie całej twórczości artysty, a nie poszczególnych kawałków. Czyli w Tidal mamy dokładnie tę samą sytuację, co np. w Netflix: płacimy jedynie za możliwość korzystania z platformy w danym okresie czasu. Nie kupujemy dostępu do konkretnej treści. Nie mamy żadnej gwarancji, że za parę miesięcy będziemy mogli posłuchać naszych ulubionych utworów. Ani że nasze playlisty będą takie, jakimi je stworzyliśmy[1].

W przypadku filmów powiedzmy, że istnieją jakieś przesłanki techniczne, żeby ograniczać ilość contentu. Jednak muzyka jest znacznie mniejsza. Licząc na bogato 5MB na utwór, tysiąc kawałków to raptem 5 GB. Wrzucam to na telefon – o komputerze nie wspominając – i nawet nie zauważam zużycia miejsca…

Oczywiście nie chodzi o przyczyny techniczne. I nie powinienem być zaskoczony. Artysta zerwał umowę z platformą, więc utwory nie są dostępne, proste. Ale jestem zaskoczony, bo o ile filmy nie są „legalnie” dostępne wszędzie, w tym na największym pirackim portalu, to muzyka jak najbardziej dostępna jest. Czyli mamy paradoksalną sytuację, że płacąc nie dostaniemy dostępu do rzeczy, które są dostępne za darmo.

Czy coś w związku z tym zamierzam zrobić? Z płatnych platform nie zrezygnuję, bo jestem na doczepkę, z rodziną, a pod wieloma względami są wygodne. Ale zapewne zacznę zbierać muzykę offline. Przynajmniej to, co trafia do ulubionych na platformach streamingowych. Niekoniecznie na żywo, ale okresowa synchronizacja, raz na kwartał – czemu nie?

Na pewno motywuje mnie to też do uruchomienia – w końcu – self hosted storage. Pewnie jakiś Nextcloud. Zresztą, w przypadku muzyki mówimy o ilościach danych, które mieszczą się na darmowych dyskach webowych – zwykle dostępne jest 10-20GB za darmo.

Utwór, którego szukałem, ostatecznie znalazłem. Po prostu przypomniałem sobie tytuł na tyle, że wpisanie w wyszukiwarkę pozwoliło go znaleźć. Okazało się, że przeoczyłem go na liście w Tidalu, choć był chronologicznie dokładnie tam, gdzie się go spodziewałem.

La Rage – Keny Arkana

Cloud is fraud!

[1] Tzn. playlisty będą istniały w oryginalnej, tylko nie będzie można ich odtworzyć w pierwotnej formie, bo nie będzie „wsadu”.

Dwa i pół koncertu

Zaczęło się niewinnie. Na wiosnę – chyba był to marzec – dostaliśmy od znajomego pytanie, czy chcemy zagrać na pewnej wrześniowej imprezie. Były wątpliwości. Po pierwsze, skończyliśmy grać razem ze dwie dekady temu. Po drugie, trochę się rozjechaliśmy po świecie. Po trzecie, pół składu zasadniczo nie udziela się już od wielu lat muzycznie w żaden sposób. Jednak stwierdziliśmy zgodnie, że chcemy zagrać. Przynajmniej spróbować.

Początki były dość przerażające – totalnie nie szło. Przynajmniej mi. Paluchy jak z drewna, nie pamiętałem utworów, a tabulatury tylko częściowo pomagały. Ale szybko okazało się, że sporo rzeczy siedzi w pamięci mięśniowej i szybko udało się przypomnieć utwory. I nawet zaczęło nam granie wychodzić. I sprawiać przyjemność.

Logistycznie był to totalny absurd. Próby były głównie instrumentalne – wokalista miał najdalej, więc pojawił się raptem kilka razy. Spędzałem jakieś 5-6h w podróży, żeby zagrać 2,5-3h. W weekendy granie 5h. Pociągi pochłonęły nieco kasy, ale pewnie i tak nie tyle, ile przeloty wokalisty. Bo właśnie – ćwiczyliśmy w znacznej mierze tylko instrumentalnie. Szczęśliwie były wakacje i wokaliście udało się dotrzeć na parę prób – staraliśmy się dobrze wykorzystać ten czas.

Wiele rzeczy mocno się zmieniło przez te dwie dekady. Łatwość tworzenia i nagrywania muzyki wzrosła niesłychanie. Wyposażenie sali prób jest chyba lepsze niż studia, w którym się kiedyś nagrywaliśmy. Komputer, soft z nagrywaniem ścieżek, mikrofony, odsłuchy „do ucha”[1]… Zresztą, nawet telefon na żywo teraz nagrywa tak, że zespoły zespoły z lat ’90 mogą pozazdrościć, przynajmniej jeśli chodzi o garażowe nagrania.

Wiele rzeczy było nowych, mimo wielu lat grania. I nie mówię o sprzęcie. Ten też jest o niebo lepszy, choć pożyczony. Zagraliśmy pierwszy dziki koncert w dziczy. Łąka, namioty, drewniana wiata pełniąca rolę sceny. Prąd z agregatu. Duże kilkadziesiąt osób, krewni i znajomi królika. Świetna atmosfera na całości imprezy, wieczorem do wyboru zajęcia w podgrupach, ognisko lub jam na scenie. Tak, starzy punkowcy (większość publiczności i zespołów) jamują. Inaczej chyba nie da się tego nazwać.

Zagraliśmy na pierwszej odwołanej imprezie. Znaczy nie zagraliśmy, bo koncert został odwołany. W ostatniej chwili, gdy zespoły – wszystkie trzy – były już w drodze, albo nawet zdążyły dojechać do Poznania. Ze strony organizatorów było to dość żenujące, brak konkretów dla zespołów[2], brak info dla publiczności. Dodatkowo cisza i w necie, i zero info na lokalu. Podobno jacyś ludzie przyjechali jako publiczność i pocałowali klamkę…

Ale ostatecznie zagraliśmy tego dnia! Tyle, że gdzie indziej i niezupełnie koncert. Udało nam się wkręcić do pubu Mustang i zagrać kilka numerów na pożyczonym sprzęcie. Liczę jako pół koncertu.

Zagraliśmy też pierwszy w historii profesjonalny koncert. Czy też: profesjonalny po nowemu, bo przecież z pierwszoligowymi zespołami[3] zdarzało nam się już grać jako support. Czy też: z gwiazdami, wieloma zespołami, rozpiskami, grafikiem co kiedy, podestami technicznymi, garderobami i masą zaangażowanych ludzi. Ciekawe doświadczenie, także pod kątem tego, by zobaczyć jak to wygląda od zaplecza.

Oznaczenie garderoby z nazwami zespołów
Oznaczenie naszej garderoby. Źródło: fot. własna.

Po latach dorobiliśmy się strony zespołu. Trochę ołtarzyk, trochę pamiątka, trochę archiwum, trochę work in progress. Z perspektywy patrząc żałuję, że nie mieliśmy jej wcześniej. Może trochę więcej materiałów by się zachowało? Na razie wersja „na szybko”, uzupełniamy pomału treścią na boku, pewnie za parę tygodni będzie coś więcej.

Czy było warto to wszystko robić? Było! Frajda z grania razem, grania ogólnie – niesamowita. Jest to też pewnego rodzaju domknięcie jeśli chodzi o zespół. Co nie znaczy, że już nigdy nie zagramy – spodobało nam się i jest plan, by spotkać się co jakiś czas i utrzymać się w jako takiej gotowości do grania. Bez ciśnienia na koncertowanie, ale jeśli coś się trafi i termin będzie pasował, to kto wie…

Jednak czuję się spełniony i mogę umierać. Przynajmniej muzycznie.

Opaska z napisem Amfiteatr Stargard
Moja opaska z koncertu 2024

[1] Nie żeby wszyscy korzystali, bo tego się trzeba nauczyć jednak. Czy też: przyzwyczaić.
[2] Szkoda, bo być może dałoby się problem rozwiązać, gdybyśmy wiedzieli o co chodzi.
[3] Nie będę stopniował wielkości zespołów. Jak ktoś wydał normalną płytę i bywa grywany w radio to dla mnie pierwsza liga.

Gdzie się kończy sieć tekstowa?

Dawno czytałem wpis o powrocie do sieci tekstowej. Już w komentarzach zaczęła się dyskusja, czym jest sieć tekstowa. Zacząłem pisać ten wpis i – niespodzianki dla stałych czytelników nie będzie – trafił do szkiców i tam sobie leżakował. Wpis miał być o tym, jak rozumiem sieć tekstowa i jak widzę poziomy utekstowienia sieci.

Sieć tekstowa bez formatowania

Sieć tekstowa bez formatowania, czyli autor treści ma do dyspozycji wyłącznie tekst. Wszelkiego typu ozdobniki są możliwe jedynie poprzez wykorzystanie znaków tekstowych, w stylu ascii-art. Bez gwarancji, że będzie to widoczne zgodnie z zamierzeniem przez odbiorcę. Przykłady: IRC, mail w trybie tekstowym, newsgroups (NNTP). Trochę odpowiednik nadawania alfabetem Morse’a czy telegramów. Albo notatek odręcznych. Idealnym analogowym przykładem, który wyniknął podczas dyskusji jest… maszynopis.

Sieć tekstowa z formatowaniem

Sieć tekstowa z formatowaniem i… ilustracjami. Jest to odpowiednik książek, gazet czy nawet magazynów ilustrowanych. Autor określa zarówno treść, jak i sposób jej prezentacji. Przynajmniej sugerowany sposób. Ma możliwość stosowania krojów pisma, fontów, styli w dokumencie. Ma zatem pewną – choć niekoniecznie pełną – kontrolę nad prezentacją treści. Użytkownik będący odbiorcą może dowolnie modyfikować wygląd styli na swoim urządzeniu.

Typowym przykładem jest zwykła strona WWW, z wykorzystaniem HTML. Na przykład ten blog. Zaliczam też tu różnego rodzaju social media typu Facebook, Twitter/X, czy Mastodon. Oraz maila w HTML. Zamiast HTML może być dowolny inny sposób formatowania dokumentów, np. Markdown. Ważny jest fakt formatowania, nie technologia.

Pewnym nietypowym wariantem będzie tu strona z osadzonym dźwiękiem czy filmami. Taki powiedzmy odpowiednik książki lub czasopisma z dołączoną płytą CD czy DVD.

Sieciowy komiks

Sieciowy komiks, czyli sieć, gdzie tekst jest nierozerwalnie związany z grafiką, a grafika pełni pierwszoplanową rolę. Tekst istnieje i jest niezbędny, ale zwykle jest krótki i nie jest samodzielnym przekazem. Autor określa treść, sposób prezentacji i ma pełną kontrolę nad tym ostatnim. Możliwość zmiany przez odbiorcę ogranicza się do powiększenia. Przykłady to różnego rodzaju memy czy serwisy typu demotywatory.pl. Tekst – niekiedy szczątkowy – jest osadzony na stałe w grafice.

Sieć multimedialna

Sieć multimedialna, czyli sieć, gdzie tekst w zasadzie nie istnieje. Jeśli nawet istnieje, to jedynie jako dodatek, nie jest obowiązkowy. Przekaz treści następuje głównie – albo nawet wyłącznie – poprzez obrazy i dźwięk. Jest to odpowiednik słuchowisk radiowych, audycji telewizyjnych, audiobooków, czy filmów. Przykładem mogą być różnego rodzaju podcasty, filmy na YouTube czy TikTok.

Wracając do odpowiedzi na pytanie: gdzie się kończy sieć tekstowa? Jak dla mnie kończy się ona na sieciowym komiksie. Podobnie jak zwykłego komiksu już nie uważam za książkę, tak sieciowego komiksu nie uważam już za sieć tekstową. Może, w pewnych okolicznościach, uznam je za szczątkowe czy też wyjątkowe formy.

UPDATE Dodany maszynopis jako przykład.