Wczoraj rano wyjrzałem za okno. Deszczowo, a raczej mokro. Wczoraj było zimno, więc zapowiadało się nieciekawie. Wyszedłem po bułki i… uderzyła mnie ciepła, niemal wiosenna pogoda. Do tego zapach… trochę jakby wilgotny stary drewniany garaż. Garaż, bo spaliny, olej z jezdni itp., a drewniany, bo pachniało mokrym drewnem, niemal jakimś pomostem. Tylko bez zapachu jeziora.
Temperatura taka, że w zasadzie można by chodzić w samej koszulce, ale i w bluzie nie było za ciepło. Tak akurat.
Potem, jadąc do pracy, wsiadłem do tramwaju (parę dni nie jeździłem, to trochę odwykłem). Usiadłem. Dostałem strzał gorąca od rozkręconego na maksa ogrzewania. Bo oczywiście MPK wychodzi z założenia, że ludzie wchodząc do tramwaju są ubrani tak, jak w biurze, a nie tak, jak na przystanku. I mamy mrozy. Logiczne.
I tak sobie myślę, że sporo zachorowań wywołanych jest właśnie takim naprzemiennym przegrzaniem i wyziębieniem. I nie rozumiem po co w tramwajach ogrzewanie (przy braku mrozu). Zwłaszcza rozkręcone na maksa.
…bo jest zimno?
No właśnie. Jest zimno. Większość ludzi nie mieszka na przystanku, tylko najpierw do niego dochodzi, spędza na nim nieco czasu, potem jedzie tramwajem/autobusem, potem idzie gdzieś indziej. Ci ludzie ubierają się tak, żeby nie marznąć w drodze na przystanek, z przystanku i czekając na tramwaj. I są przegrzewani w tramwajach.
Ja rozumiem, że w tramwaju powinno być nieco cieplej, bo się nie chodzi, tylko stoi/siedzi, ale IMO ogrzewanie powinno być włączane dopiero przy mrozach.