Beta reader

Beta reader wg anglojęzycznej Wikipedii to testowy czytelnik niepublikowanych dzieł literatury, który udziela feedbacku z punktu widzenia przeciętnego czytelnika autorowi[1]. Skojarzenia z beta testerem oprogramowania zamierzone.

Z tego, co udało mi się znaleźć w „polskim” internecie, często na rodzimym gruncie jest – czy też może było – to wypaczane w stronę korektora, stylisty i ogólnie „nauczyciela języka polskiego”. Nie zgadzam się z takim podejściem i znacznie bliżej mi do tej wizji. Poprawianie przecinków w tekście, w którym prawdopodobne są grubsze zmiany, uważam za stratę czasu. Poprawna polska stylistyka? To zależy. Może autor chce pisać slangiem albo stylizuje? Celuje w określoną grupę? OK, pewnie warto to zauważyć i zwrócić autorowi uwagę, ale niekoniecznie poprawiać. Beta reader nie jest też krytykiem literackim.

Beta reader
Źródło: Thumbnail.ai

Geneza

Tak się zdarzyło, że na firmowym forum wewnętrznym parę miesięcy temu pojawiło się zapytanie, czy ktoś by nie chciał być beta readerem. Jak już się dowiedziałem, kim jest beta reader – bo oczywiście nie miałem pojęcia – to stwierdziłem, że mogę spróbować. Co prawda nie spełniałem wstępnych wymagań, bo gatunek niezupełnie mój i połowa przytoczonych utworów nic mi nie mówiła, ale zgłosiłem się, podsyłając namiar na konto na Biblionetce[2]. Z jednej strony dlatego, że różne rzeczy czytam, z drugiej strony z ciekawości, jak to wygląda. Się udało, kandydatura została przyjęta.

Wszystko zbiegło się w czasie z lekturą książki napisanej przez inną osobę z firmy, oraz z przesłuchaniem audiobooka Netflix: To się nigdy nie uda. To pierwsze zdarzenie miało znaczenie o tyle, że okazało się, że tacy niezawodowi pisarze potrafią tworzyć całkiem ciekawe utwory. To drugie o tyle, że w ogóle neguje rolę autora jako samodzielnego twórcy działa. Za to mocno podkreślony jest tam wpływ zespołu. Co prawda to zupełnie inny gatunek, ale skłoniło mnie do przemyśleń.

Ja, beta reader

Jeśli komuś wydaje się, że totalnie nie orientuję się w realiach pisarsko-wydawniczych, to ma rację[3]. Nie to, że nie mam ulubionych pisarzy, bo mam. Chociaż pewnie większość z nich nie żyje. Ale nawet jeśli żyją, to dla mnie są autorami dzieł, więc jakieś spotkania itp. niezupełnie mnie interesują w kontekście tworzonej literatury. Utwór jest IMO osobnym, zamkniętym dziełem. To trochę jak różnica przy muzyce między słuchaniem utworów z płyty i chodzeniem na koncerty. Muzycy potrafią nagrywać świetne płyty i grać średnie koncerty. Odwrotnie oczywiście też. I jedno nie rzutuje na drugie. Więc dla mnie jeśli ktoś tworzy fajne płyty czy książki, to reszta nie ma znaczenia.

Klasycznie, beta reader czyta utwór dwa razy. Jednak początkowo nie wiedziałem o tym, choć możliwe, że po prostu przeoczyłem ten fakt. No i było ciśnienie o szybki feedback. Zresztą cały proces odbywał się chyba dość nieortodoksyjnie. W sumie może to i lepiej? Przecież nie jesteśmy zawodowcami[4].

Wersja z poprawianiem gramatyki, stylistyki czy ortografii w moim przypadku w ogóle nie wchodziła w grę. Po pierwsze, nie jestem dobry w te klocki. Poza ortografią. Zdarza mi się mówić i pisać potocznie, z przecinkami od zawsze miałem problem. Większym problemem jest to, że nie czytam literatury pięknej na komputerze. Zwłaszcza dłuższej. Nie i już. Strony WWW – owszem. Teksty techniczne – owszem. Natomiast literatura piękna to głównie papier lub czytnik ebooków. Ten ostatni niby pozwala na bookmarki i notatki, ale nie korzystam. Może kiedyś dojrzeję.

Beta reader – wyzwania

Bycie beta readerem to odpowiedzialność. Niepublikowane utwory, nawet początkujących twórców, są zwyczajnie kradzione. Przyznaję, że jestem w lekkim szoku. Ale może i zawodowcy potrzebują inspiracji czy też pożywki? W każdym razie z linkowanego artykułu wynika, że chętnych na zdobycie niepublikowanych utworów jest wielu. Więc trzeba to jakoś zabezpieczyć, przynajmniej w stopniu podstawowym. Znaczy, w wariancie minimum, nie wrzucamy na publiczny dysk czy w głębokie ukrycie.

Jest to też jakiś wpływ na autora. Oczywiście można sucho skomentować, że tu mi się nie klei, tu opisy za suche. Jednak czy tylko o to chodzi? Przeciętny czytelnik to przecież nie polonista oceniający wypracowanie. Ani nie ekspert od tworzenia fabuły. Wydaje mi się, że bardziej liczy się wrażenie. Niestety łatwo przejść do „a gdyby tak w tym miejscu” i… już sugerujemy jakieś rozwiązania fabularne. Pokrewne zagadnienie to porównywanie z innymi utworami. Pewnie sporo zależy od odporności autora na sugestie i zdolność do trzymania się własnej wizji. Zresztą czy naprawdę niestety? Tak czy inaczej, warto wybadać temat z autorem.

Ostatnie wyzwanie to trzymanie języka za zębami. Wiadomo, że nie można nikomu zdradzić fabuły. Jeśli autor jest bardziej znany, pewnie poziom trudności rośnie, bo w grę wchodzi dopytywanie o zaawansowanie prac. Jeśli któryś z czytelników zastanawiał się do tej pory, czemu nie napisałem niczego o czytanej książce, to ma odpowiedź.

Wyzwania techniczne

Technicznie czy też logistycznie też jest parę wyzwań. Na przykład mój czytnik ebook nie radzi sobie z każdym EPUB generowanym z narzędzi. W większości przypadków przy otwarciu pliku na czytniku mieli, mieli i… nie kończy mielić, trzeba ubić proces. Okazało się, że możliwości eksportu do EPUB jest wiele, nawet w obrębie pojedynczego narzędzia, a sam format ma różne wersje. Ostatecznie odkryłem, że działa u mnie otwarcie RTF w Libre Office, następnie eksportuj bezpośrednio jako EPUB. Aktualizacja firmware na czytniku czy wersji softu do konwersji nie miały wpływu. Tak przygotowana wersja działa bardzo dobrze, więc nie drążyłem dalej.

Nieopisane pliki, czyli brak wypełnionego pola autor czy tytuł to przy tym detal – Calibre pozwala na ich ustawienie. Za to nic nie może pomóc w synchronizacji wersji. Zdarza się, że nie jesteśmy jedynymi beta readerami, a autor w tzw. międzyczasie zmodyfikuje któryś rozdział. I może być warto to jakoś posynchronizować. Na szczęście nie zdarza się to często, a zmiany raczej są w konkretnych punktach, typu rozdział. Pewnie jakimś rozwiązaniem byłoby użycie systemu kontroli wersji, jak w oprogramowaniu. Tylko raczej nie przypuszczam, by było to rozwiązanie popularne wśród pisarzy. Nawet wśród tych piszących na komputerach.

Po co?

Pytanie zadane z punktu widzenia beta readera oczywiście. Czemu to robię? Jest to coś nowego, ciekawego. Czytając wpisy przytoczone na początku tego wpisu, mam wrażenie, że dobrze trafiłem. Utwory zdecydowanie dają się czytać i wciągają. Rozmowy z autorem też są przyjemne i na luzie, dalekie od skrajności opisanych w linkowanych wpisach. Jedyna wada to fakt, że nie mam czego podlinkować na Biblionetce, więc zaburzy mi statystyki.

[1] Tłumaczenie własne, polskiej wersji Wikipedii nie ma.
[2] Przy okazji przypomnę o niedawnym wpisie o backupowaniu danych z Biblionetki.
[3] No dobra, trochę mi się obiło o self publishingu. Głównie za sprawą Michała Szafrańskiego, który mocno się w tym względzie uzewnętrzniał. To jeden z wpisów, na blogu jest znacznie więcej i o papierowej wersji, i o audiobookach.
Trochę kiedyś siedziałem na grupach dyskusyjnych, gdzie byli i autorzy, i tłumacze, ale raczej nie zwracałem uwagi na wątki dotyczące tworzenia. O ile w ogóle takie były. Nie przypominam sobie.
[4] Tak, podobno istnieją zawodowi beta readerzy. Mignęła mi nawet polska strona kogoś z taką ofertą.

Nigdy nie będzie takiego lata

Filozoficznie patrząc zdanie nigdy nie będzie takiego lata, jest prawdziwe w stosunku do lata każdego roku. Jest też piosenka, której przypisywany jest taki tytuł, choć tak naprawdę chodzi o utwór Finlandia zespołu Świetliki. W tym przypadku tytuł pochodzi jednak z tekstu na plakacie zauważonego we Wrocławiu. I wykorzystam go jako tytuł wpisu o tegorocznym urlopie.

nigdy nie będzie takiego lata - plakat Wrocław
Plakat we Wrocławiu 2021
Źródło: fot. własna

Korzystając ze spadku zachorowań, zaległego zeszłorocznego urlopu i podobnych atrakcji, wybraliśmy się na wakacje. Pandemia nieco wpłynęła na plany, bo ograniczyliśmy się do Polski. Zresztą, gdzieś trzeba było bony turystyczne wykorzystać. Totalny łamaniec przejazdowy po kilku miejscach, w dodatku pociągami, nie samochodem. Mam okazję trochę jeździć autem po kraju, także po „turystycznych” drogach i powiem, że korki na ekspersówkach bywają znaczne, szczególnie w okolicach tzw. zmiany turnusów. Natomiast w pociągach raczej luźno. Może już nie pustki, ale tłoku brak. Na dworcach podobnie. I jest to miłe.

Jak widać, plakat jest przechodzony, zaklejony innym, przybrudzony. Możliwe, że zeszłoroczny. Uważam, że idealnie oddawał stan pandemii we Wrocławiu. Niby gdzieś tam z tyłu jest, ale w sumie nieistotna już. W zasadzie gdyby nie maseczki noszone w sklepach czy komunikacji miejskiej, to patrząc na Wrocław można było zapomnieć, że trwa pandemia. Na ulicach tłumy ludzi, także turystów. Gastronomia czynna, w wielu lokalach trudno o większy (czyt.: nie dwuosobowy) stolik, szczególnie na zewnątrz.

Na czymś, co wyglądało na zamkniętą galerię jeden z napisów głosił „Wrocław potrzebuje sztuki nowoczesnej, a nie krasnali”[1], albo coś około. OK, rozumiem motywację, bo obecnie krasnali jest za dużo jak na mój gust i trochę śmierdzi komercją. Z drugiej strony już teraz często pokazują historię, czyli nieistniejące firmy. Na pewno widziałem nieistniejący WBK na krasnalu „bankomatowym”. I chyba przy dawnej siedzibie.

W Kłodzku wypożyczyliśmy rowery i zrobiliśmy małą wycieczkę po górach. Pierwszą w historii, z wieloma błędami logistycznymi. Warto trzy razy sprawdzić, czy przypadkiem nie zjeżdża się na szlak pieszy, tyle powiem. Pojeździliśmy, bez dotarcia w zamierzone miejsce. Z jednej strony lekki fail, z drugiej fajnie się jechało. Rowery trekkingowe, w bardzo dobrym stanie, z dobrym wyposażeniem, w umiarkowanych cenach. Aż przychylniej spojrzałem na zewnętrzną przerzutkę, której fanem nigdy nie byłem. Raczej, szczególnie w porównaniu z Wrocławiem, pusto, tj. turystów nie za wielu. Twierdza Kłodzko fajnie utrzymana, polecam.

Potem było Bardo. Też góry, ale miejscowość bardziej pielgrzymkowa. Totalne pustki, i w mieście, i na szlakach. Prawdopodobnie seniorzy raczej zostali w domu z powodu pandemii, a pielgrzymki to chyba ich specjalność. Mam wrażenie, że jeśli jakieś miejscowości cierpią na pandemii, to chyba właśnie te najmniejsze, w dodatku „monotematyczne”. Bo jeśli kogoś nie interesują góry, lub atrakcje religijne, to nie ma co robić. Nawet z jedzeniem na mieście problem. Pizzeria zamknięta. Pizzeria w hotelu(?) – także zamknięta. Niby była jeszcze jakaś trzecia na drugim końcu miejscowości, ale nie sprawdziliśmy.

Na końcu był Toruń. Znowu tłumy turystów. Baza muzealna bardzo dobra, gastronomiczna także. Trochę trzeba odsiewać atrakcje, bo część to taka Cepelia. Baza Mars – pomysł fajny ale wykonanie… nieporywające, delikatnie mówiąc. Filmy w Planetarium wydają się lepsze, choć próbka mała – widzieliśmy jeden. Furorę zrobiła lodziarnia Lenkiewicz. Ogród zoobotaniczny bardzo dobry stosunek jakość/cena. Nieduży, ale przyjemny.

Notka zaległa, pierwotnie miała być zamieszczona krótko po powrocie, potem na koniec kalendarzowego lata. Być może ostatni słoneczny, ciepły weekend także wydaje się dobrym pretekstem do nawiązania do tytułowego nigdy nie będzie takiego lata.

[1] Niestety nie zrobiłem zdjęcia, licząc, że jeszcze tam dotrę. Wyszło inaczej i nie udało mi się ustalić miejsca ani korzystając z sieci, ani pobieżnie rozpytując. Gdyby ktoś znał miejsce i/lub dokładny cytat, albo miał zdjęcie – poproszę.

Klawiatura od Apple

Ponarzekam na klawiatury od Apple. Nieco już o tym było we wpisie o ergonomii maków. Nie będę powtarzał tamtych argumentów, ale mam nowe doświadczenia. W moje ręce wpadła bowiem klawiatura od Apple. A nawet dwie.

Wszystko zaczęło się od spostrzeżenia, że zamiast spacji coraz częściej pojawia się kropka w tekście. Szybko wykluczyłem tę ewentualność. Potem przypomniałem sobie o ustawieniu, żeby dwie spacje robiły kropkę. Czy mogłem naciskać dwa razy spację, zamiast raz? To już trudniej wykluczyć, ale poobserwowałem i także wykluczyłem. Zauważyłem też, że zdarza się to także na innych klawiszach, choć rzadziej. Zmiana ustawień częstotliwości ponawiania klawiszy także nie pomogła. Problem się nasilał, postanowiłem więc skorzystać z magic keyboard w celu ostatecznego stwierdzenia padu sprzętu.

Klawiatura Apple magic keyboard
Magic keyboard z blokiem numerycznym, układ UK. Źródło: https://www.apple.com/shop/product/MQ052LL/A/magic-keyboard-with-numeric-keypad-us-english

Magic keyboard – pierwsze wrażenie

Spodziewałem się czegoś ultra dopracowanego, tymczasem magiczna klawiatura okazała się być zwykłą klawiaturą na bluetooth. Ze wszystkimi wadami tego rozwiązania, zwłaszcza minimalnym, ale wyczuwalnym opóźnieniem. Można się przyzwyczaić, ale lekkie rozczarowanie pozostało. Parowanie z systemem jest trywialne. W systemie można odczytać poziom baterii, a sama bateria wystarcza na dość długo, nawet bez wyłączania klawiatury. Klawiatura ma tylko jeden element świecący (caps lock), nie ma niestety żadnego innego wskaźnika podłączenia do ładowania czy stanu baterii. Klawisze mają dość przyjemny, dłuższy skok.

Układ klawiatury

Klawiatura zewnętrzna Apple oferowana przez mojego pracodawcę to tylko model z układem UK, w dodatku z blokiem numerycznym. Jest to średnie rozwiązanie, bo blok numeryczny tylko przeszkadza, jeśli ktoś korzysta z myszy. Przesiadka z US na UK jest dramatem. Początkowo notorycznie zamiast enter naciskałem dodatkowo przed nim \. Po czasie przywykłem. Kolejna zmiana to przeniesienie ` z lewego górnego rogu w okolice z. Do tego nie przywyknę raczej.

Magic keyboard – wtopy fizyczne

O braku sygnalizacji stanu naładowania już pisałem, ale to można jeszcze obronić. Prawdziwym dramatem jest wydłużenie spacji o jeden klawisz w prawo. W większości laptopów spacja kończy się równo z literą m. Macbooki nie są pod tym względem wyjątkiem. Tymczasem w magic keyboard spacja kończy się równo z kolejnym klawiszem. Apple jest tu niekompatybilne z samym sobą! Jest to skrajnie nielogicznie i bardzo irytujące, choć o dziwo chyba przywykłem. Warto dodać, że dotyczy to tylko wersji z blokiem numerycznym, niezależnie od układu US czy UK.

Kolejna wtopa projektowa to gniazdo ładowania. Miejsca jest sporo, wiec spokojnie dałoby się użyć USB C i móc doładować klawiaturę po prostu kablem od zasilacza. Niemniej Apple nie skorzystało z tej możliwości i klawiatura ma wyłącznie gniazdo lighinging. Dowcipy o użytkownikach sprzętu Apple objuczonych przejściówkami i kabelkami wydają się być uzasadnione.

Nowe klawiatury w macbookach

Użycie zewnętrznej klawiatury potwierdziło, że problem leży w klawiaturze macbooka, nie operatorze. W związku z tym dołączam do grona twierdzących, że „płaskie” klawiatury w macbookach są wadliwe i padają.

Macbook trafił do serwisu w celu wymiany klawiatury, a ja otrzymałem jako komputer zastępczy MacBook Pro 13″ wersja 2020. Ma on fizyczny klawisz escape oraz poprawiony, dłuższy skok klawiszy. Fizyczny escape nie robi mi osobiście żadnej różnicy, natomiast klawiatura jest o niebo przyjemniejsza od poprzedniego płaskiego drewna. Ot, normalna klawiatura jak w wielu laptopach różnych producentów. Gdyby ktoś rozważał kupno maka, zdecydowanie warto zwrócić uwagę rodzaj klawiatury.