Bieganie 2021 – podsumowanie

Aby tradycji stało się zadość, pora podsumować bieganie w mijającym roku. Choć niespecjalnie jest się czym chwalić, delikatnie mówiąc.

Bieganie

Jeśli chodzi o bieganie, to rok 2021 można podsumować „zawsze coś”. Niby zacząłem dość wcześnie, bo pierwszy bieg 20 lutego, ale nie udało mi się wpaść w biegowy rytm na dłużej. A to jakiś wyjazd, a to urlop, a to pogoda.

Tak czy inaczej, rytmu nie złapałem, za to kilka razy „łapałem kondycję”. Tak nazywam ten moment rozbiegania, gdzie organizm przyzwyczaja się do ruchu. Bardziej walka ze zmęczeniem, niż o wynik.

Gwoździem do trumny był wrzesień i choroba. Teleporada wykluczyła covid-19, pewnie słusznie, bo był to jeszcze dołek sezonu, objawy niezbyt pasujące, a leki pomogły błyskawicznie. W każdym razie w jednym z najlepszych miesięcy na bieganie tylko jeden bieg, pod koniec, bo dla pewności zrobiłem ponad tydzień przerwy po chorobie. W dobie pandemii lepiej zapobiegać, niż leczyć. Szczególnie, że we wrześniu zachorowania juz rosły. Ostatni bieg w połowie października, potem pogoda wygrała z motywacją.

Nie bez znaczenia na małą ilość biegania pewnie jest fakt pojawienia się innych aktywności na zewnątrz, które kanibalizowały czas na bieganie. Spory w tym udział spacerów z audiobookiem, a łażenia póki co nie zaliczam do aktywności. Choć i czasu, i kilometrów było tu sporo. O drugiej aktywności napiszę, jak się w 2022 utrzyma.

Statystyki: 25 biegów, przebiegnięte 155 km, 15,5 godziny w ruchu. Pierwszy bieg 20 lutego, ostatni bieg w połowie października.

Rower

Praktycznie nie jeździłem na rowerze w 2021. Dominowały krótkie odcinki do przedszkola. Na urlopie trochę turystyki rowerem w górach. Może w przyszłym roku będzie lepiej, bo niemal doprowadziłem do używalności szrota. Takiego zupełnie nie w moim stylu – górski, z zewnętrzną przerzutką. O dziwo jeździ się bardzo fajnie. Zostały dwa drobiazgi do zrobienia – wymiana połamanego błotnika plastikowego oraz zdiagnozowanie schodzącego powietrza w jednym kole. Można jeździć parę godzin bez widocznego ubytku, ale na drugi dzień jest flak. Wymiana wentyla nie pomogła, pewnie trzeba wymienić dętkę.

Statystyki: 16 aktywności, 8h w ruchu, 81 km.

Szczepienia po raz pierwszy

Kolejna fala pandemii to dobry pretekst do wpisu o tym, jak społeczeństwo się polaryzuje. W tej chwili jest tak, że zaszczepieni są zaszczepieni, niezaszczepieni szczepić się nie chcą, wprowadzane są kolejne obostrzenia, które… raczej nie zmienią sytuacji.

Pamiętam, że na na samym początku pandemii rozmawiałem z jedną osobą z pracy. Moim stanowiskiem było, że „teraz zamkniemy się na 3-4 tygodnie i wyeliminujemy chorobę (globalnie)”. Znajomy natomiast stał na stanowisku, że „mleko się rozlało, to poszło za szeroko, będziemy z tym żyć”. Czas pokazał, że byłem naiwny i nie miałem racji.

Mam wrażenie, że podobną naiwnością wykazują się obecnie tzw. proszczepionkowcy[1]. Argumentują, że to przez nieszczepiących się wirus mutuje, że to im zawdzięczamy kolejne fale itd. Czyli klasyczne „mamy winnego/wroga” i podział na „my i oni”. Tyle, że praktyka pokazuje, że mimo szczepień nie udało się globalnie wyeliminować chorób, na które od dziesięcioleci przeprowadzane są powszechne szczepienia. Odra, różyczka, gruźlica, polio – wszystko to występuje nadal. Mimo szczepienia praktycznie całej populacji, kilkukrotnie w ciągu życia.

Jest jedna choroba, którą udało się wyeliminować globalnie – ospa prawdziwa. I oczywiście powszechne szczepienia miały w to swój wielki wkład. Jednak jest to wyjątek, pozostałe patogeny nadal funkcjonują, mutują, zarażają. Mimo szczepień i leczenia. Albo i dzięki nim, jak w przypadku lekoopornej gruźlicy.

Co nie znaczy, że szczepionki nie działają czy nie mają sensu. Generalnie jest to jedna z lepszych metod minimalizacji wpływu choroby na ludzkość. Tyle, że nie działają zerojedynkowo. Ani zaszczepienie nie daje gwarancji odporności, ani nie jest w 100% bezpieczne. Każda szczepionka to jakieś ryzyko i jakaś odporność. Dlatego niektóre szczepionki podaje się tylko w miarę potrzeb, np. przy wyjazdach do krajów, w których dana choroba jest obecna.

Tymczasem proszczepionkowcy próbują przymusić sceptyków do szczepienia, na przykład próbując ograniczyć dostęp do usług. Wydaje mi się, że mocno przy tym zapominając o rzeczach ważniejszych, takich jak równość obywateli, ochrona prywatności i okolice. Przykładem są lokale, które wymagają okazania certyfikatu szczepienia przy wejściu.

Czemu uważam, że to złe? Ano dlatego, że certyfikat zawiera i dane osobowe[2], i informację o przebytych chorobach. OK, jednej chorobie. Nadal, nic właścicielowi lokalu czy pracodawcy do tego. Dodatkowo, przetwarzanie tych danych odbywa się – wnioskując po zdjęciach – na losowych urządzeniach, być może nawet prywatnych smartfonach pracowników firm. Jeśli komuś wydaje się, że „to tylko odczytanie QR-code, na chwilę” to… niekoniecznie. Absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, by te dane zapisać. Choć może to tylko moje zboczenie zawodowe.

Nie miałem okazji testować osobiście, więc nie wiem, czy dodatkowo należy się wylegitymować dowodem tożsamości. Z jednej strony, bez tego okazywanie certyfikatu nie ma sensu, bo może być ważny i poprawny ale… w zasadzie czyjkolwiek, byle z grubsza wiek i płeć się zgadzały. Z drugiej, rodzi kolejne problemy, bo czy losowa osoba ma prawo nas wylegitymować? Dane z okazywanego dowodu łatwo skopiować choćby ukrytą kamerą i mogą posłużyć do późniejszych nadużyć.

Na sam koniec dodam, że fakt bycia zaszczepionym rodzi fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Znacie „po co nam maseczki, przecież jesteśmy zaszczepieni”, albo „skoro pracownicy są zaszczepieni, to niech pracują na miejscu”? Ja znam. Tymczasem zaszczepieni także chorują i przenoszą chorobę, zaś skuteczność szczepionek przeciw covid-19 nie jest ani dobrze zbadana, ani rzetelnie komunikowana. Ale o tym może w kolejnym wpisie…

Mam wrażenie, że zaczynamy – jako społeczeństwo – gubić poczucie solidarności, wspólnoty, tolerancję i głębszy sens. Zamiast tego następują próby narzucania światopoglądu i polaryzacja.

[1] I bardziej chodzi tu o pewną postawę światopoglądową, nie o sam fakt szczepienia lub nie, czy „wiarę” w działanie szczepionek lub jej brak.
[2] Imię, nazwisko, datę urodzenia. Tu można przeczytać, co i jak zapisane zawiera dokładnie certyfikat covidowy.

Beta reader

Beta reader wg anglojęzycznej Wikipedii to testowy czytelnik niepublikowanych dzieł literatury, który udziela feedbacku z punktu widzenia przeciętnego czytelnika autorowi[1]. Skojarzenia z beta testerem oprogramowania zamierzone.

Z tego, co udało mi się znaleźć w „polskim” internecie, często na rodzimym gruncie jest – czy też może było – to wypaczane w stronę korektora, stylisty i ogólnie „nauczyciela języka polskiego”. Nie zgadzam się z takim podejściem i znacznie bliżej mi do tej wizji. Poprawianie przecinków w tekście, w którym prawdopodobne są grubsze zmiany, uważam za stratę czasu. Poprawna polska stylistyka? To zależy. Może autor chce pisać slangiem albo stylizuje? Celuje w określoną grupę? OK, pewnie warto to zauważyć i zwrócić autorowi uwagę, ale niekoniecznie poprawiać. Beta reader nie jest też krytykiem literackim.

Beta reader
Źródło: Thumbnail.ai

Geneza

Tak się zdarzyło, że na firmowym forum wewnętrznym parę miesięcy temu pojawiło się zapytanie, czy ktoś by nie chciał być beta readerem. Jak już się dowiedziałem, kim jest beta reader – bo oczywiście nie miałem pojęcia – to stwierdziłem, że mogę spróbować. Co prawda nie spełniałem wstępnych wymagań, bo gatunek niezupełnie mój i połowa przytoczonych utworów nic mi nie mówiła, ale zgłosiłem się, podsyłając namiar na konto na Biblionetce[2]. Z jednej strony dlatego, że różne rzeczy czytam, z drugiej strony z ciekawości, jak to wygląda. Się udało, kandydatura została przyjęta.

Wszystko zbiegło się w czasie z lekturą książki napisanej przez inną osobę z firmy, oraz z przesłuchaniem audiobooka Netflix: To się nigdy nie uda. To pierwsze zdarzenie miało znaczenie o tyle, że okazało się, że tacy niezawodowi pisarze potrafią tworzyć całkiem ciekawe utwory. To drugie o tyle, że w ogóle neguje rolę autora jako samodzielnego twórcy działa. Za to mocno podkreślony jest tam wpływ zespołu. Co prawda to zupełnie inny gatunek, ale skłoniło mnie do przemyśleń.

Ja, beta reader

Jeśli komuś wydaje się, że totalnie nie orientuję się w realiach pisarsko-wydawniczych, to ma rację[3]. Nie to, że nie mam ulubionych pisarzy, bo mam. Chociaż pewnie większość z nich nie żyje. Ale nawet jeśli żyją, to dla mnie są autorami dzieł, więc jakieś spotkania itp. niezupełnie mnie interesują w kontekście tworzonej literatury. Utwór jest IMO osobnym, zamkniętym dziełem. To trochę jak różnica przy muzyce między słuchaniem utworów z płyty i chodzeniem na koncerty. Muzycy potrafią nagrywać świetne płyty i grać średnie koncerty. Odwrotnie oczywiście też. I jedno nie rzutuje na drugie. Więc dla mnie jeśli ktoś tworzy fajne płyty czy książki, to reszta nie ma znaczenia.

Klasycznie, beta reader czyta utwór dwa razy. Jednak początkowo nie wiedziałem o tym, choć możliwe, że po prostu przeoczyłem ten fakt. No i było ciśnienie o szybki feedback. Zresztą cały proces odbywał się chyba dość nieortodoksyjnie. W sumie może to i lepiej? Przecież nie jesteśmy zawodowcami[4].

Wersja z poprawianiem gramatyki, stylistyki czy ortografii w moim przypadku w ogóle nie wchodziła w grę. Po pierwsze, nie jestem dobry w te klocki. Poza ortografią. Zdarza mi się mówić i pisać potocznie, z przecinkami od zawsze miałem problem. Większym problemem jest to, że nie czytam literatury pięknej na komputerze. Zwłaszcza dłuższej. Nie i już. Strony WWW – owszem. Teksty techniczne – owszem. Natomiast literatura piękna to głównie papier lub czytnik ebooków. Ten ostatni niby pozwala na bookmarki i notatki, ale nie korzystam. Może kiedyś dojrzeję.

Beta reader – wyzwania

Bycie beta readerem to odpowiedzialność. Niepublikowane utwory, nawet początkujących twórców, są zwyczajnie kradzione. Przyznaję, że jestem w lekkim szoku. Ale może i zawodowcy potrzebują inspiracji czy też pożywki? W każdym razie z linkowanego artykułu wynika, że chętnych na zdobycie niepublikowanych utworów jest wielu. Więc trzeba to jakoś zabezpieczyć, przynajmniej w stopniu podstawowym. Znaczy, w wariancie minimum, nie wrzucamy na publiczny dysk czy w głębokie ukrycie.

Jest to też jakiś wpływ na autora. Oczywiście można sucho skomentować, że tu mi się nie klei, tu opisy za suche. Jednak czy tylko o to chodzi? Przeciętny czytelnik to przecież nie polonista oceniający wypracowanie. Ani nie ekspert od tworzenia fabuły. Wydaje mi się, że bardziej liczy się wrażenie. Niestety łatwo przejść do „a gdyby tak w tym miejscu” i… już sugerujemy jakieś rozwiązania fabularne. Pokrewne zagadnienie to porównywanie z innymi utworami. Pewnie sporo zależy od odporności autora na sugestie i zdolność do trzymania się własnej wizji. Zresztą czy naprawdę niestety? Tak czy inaczej, warto wybadać temat z autorem.

Ostatnie wyzwanie to trzymanie języka za zębami. Wiadomo, że nie można nikomu zdradzić fabuły. Jeśli autor jest bardziej znany, pewnie poziom trudności rośnie, bo w grę wchodzi dopytywanie o zaawansowanie prac. Jeśli któryś z czytelników zastanawiał się do tej pory, czemu nie napisałem niczego o czytanej książce, to ma odpowiedź.

Wyzwania techniczne

Technicznie czy też logistycznie też jest parę wyzwań. Na przykład mój czytnik ebook nie radzi sobie z każdym EPUB generowanym z narzędzi. W większości przypadków przy otwarciu pliku na czytniku mieli, mieli i… nie kończy mielić, trzeba ubić proces. Okazało się, że możliwości eksportu do EPUB jest wiele, nawet w obrębie pojedynczego narzędzia, a sam format ma różne wersje. Ostatecznie odkryłem, że działa u mnie otwarcie RTF w Libre Office, następnie eksportuj bezpośrednio jako EPUB. Aktualizacja firmware na czytniku czy wersji softu do konwersji nie miały wpływu. Tak przygotowana wersja działa bardzo dobrze, więc nie drążyłem dalej.

Nieopisane pliki, czyli brak wypełnionego pola autor czy tytuł to przy tym detal – Calibre pozwala na ich ustawienie. Za to nic nie może pomóc w synchronizacji wersji. Zdarza się, że nie jesteśmy jedynymi beta readerami, a autor w tzw. międzyczasie zmodyfikuje któryś rozdział. I może być warto to jakoś posynchronizować. Na szczęście nie zdarza się to często, a zmiany raczej są w konkretnych punktach, typu rozdział. Pewnie jakimś rozwiązaniem byłoby użycie systemu kontroli wersji, jak w oprogramowaniu. Tylko raczej nie przypuszczam, by było to rozwiązanie popularne wśród pisarzy. Nawet wśród tych piszących na komputerach.

Po co?

Pytanie zadane z punktu widzenia beta readera oczywiście. Czemu to robię? Jest to coś nowego, ciekawego. Czytając wpisy przytoczone na początku tego wpisu, mam wrażenie, że dobrze trafiłem. Utwory zdecydowanie dają się czytać i wciągają. Rozmowy z autorem też są przyjemne i na luzie, dalekie od skrajności opisanych w linkowanych wpisach. Jedyna wada to fakt, że nie mam czego podlinkować na Biblionetce, więc zaburzy mi statystyki.

[1] Tłumaczenie własne, polskiej wersji Wikipedii nie ma.
[2] Przy okazji przypomnę o niedawnym wpisie o backupowaniu danych z Biblionetki.
[3] No dobra, trochę mi się obiło o self publishingu. Głównie za sprawą Michała Szafrańskiego, który mocno się w tym względzie uzewnętrzniał. To jeden z wpisów, na blogu jest znacznie więcej i o papierowej wersji, i o audiobookach.
Trochę kiedyś siedziałem na grupach dyskusyjnych, gdzie byli i autorzy, i tłumacze, ale raczej nie zwracałem uwagi na wątki dotyczące tworzenia. O ile w ogóle takie były. Nie przypominam sobie.
[4] Tak, podobno istnieją zawodowi beta readerzy. Mignęła mi nawet polska strona kogoś z taką ofertą.