Film widziałem. Kinowy.

O dziwnej sytuacji dotyczącej Robaczków z zaginionej doliny wiedziałem. Dowiedziałem się od Zuzanki, znacznie więcej jest u Mateusza (części jest sześć, linki na końcu, polecam całość). Poszło info od producenta filmu, że od 27 stycznia będzie prezentowana wersja oryginalna, bo polski dystrybutor zrobił samowolkę.

Przyszła niedziela, nie było pomysłu na dzień. W poznańskim kinie Rialto grali Robaczki. Dzieciaki wcześniej widziały plakaty i wyrażały zainteresowanie. Krótki metraż dostępny na YouTube się podobał. Poszliśmy. Nawet przyszło mi do głowy zapytać, czy aby nie wersja z dubbingiem[1], ale w końcu było oświadczenie producenta… Nie zapytałem. Zresztą, dzieciaki już napalone, więc nawet jakbym w kinie przy kasie zapytał, to pół dnia psu w zadek, bo planu B nie było.

Więc – mimo zapewnień producenta – nadal grają wersję z dumbingiem. Początek jest taki, że widać jadący samochód. A dziadek z wnusiem portalą od rzeczy jak ujarani/nafrytani, że jedzie spalinozaur, smrodozaur. Ryje im się nie zamykają. Normalnie jakby posadzić obok najaranego/naspidowanego drecha opowiadającego kumplowi przez telefon, co się dzieje na ekranie. Te same „dowcipy” po pięć razy. W sumie nie wiadomo, czy dla rodziców, czy dzieci. Często nie tylko tłumaczy mniej lub bardziej oczywiste rzeczy z ekranu, ale jest zwyczajnie od czapy. Często padające z ust dziadka w sumie nieważne dobrze oddaje zamysł, a raczej jego brak. Krótko mówiąc, rozwala to wszelką atmosferę i zwyczajnie przeszkadza obejrzeć film. Jedyny komentarz, filmowy zresztą, który się nadaje na podsumowanie dumbingu

 

O tyle przykre, że ze względów logistyczno-życiowych dzieciaki były pierwszy raz w życiu w kinie[2]. I trafiły na taki crap. Tłumaczenie, że taki teatr, tylko film grają, nie rozmawiamy i nie komentujemy tego, co się dzieje na ekranie spełzło chyba na niczym, bo odczapistycznie komentował dziadek z wnuczkiem. Młodsza ewidentnie się wynudziła, nie wiem na ile dzięki rozpraszającemu, przeszkadzającemu w śledzeniu prostej w sumie fabuły dumbingowi, a na ile po prostu jest za mała. Starsza twierdzi, że się podobało, ale jakoś bez przekonania. I chyba nie do końca rozumie, czemu tak to wyglądało, jak wyglądało.

Czemu po prostu nie wyszedłem? Powstrzymały mnie wyłącznie dzieciaki i nieuchronna awantura z płaczem. Jak wspomniałem, cieszyły się na ten film, a wiadomo, jak z dziećmi jest. No i nie sądzę, by rozumiały powód, czyli odczapistyczność dialogu.

Tak się zastanawiam jeszcze, po co te wszystkie DRMy i ochrona praw autorskich, skoro finalnie i tak można dostać (za dukaty!) nieautoryzowaną, odczapistyczną samowolkę, niezgodną z założeniami twórców? Jak pisze Mateusz:

Od wczoraj próbowaliśmy skontaktować się z polskim dystrybutorem. Pytaliśmy m.in. o to, czy polskie dialogi został dograne do filmu w porozumieniu z twórcami oryginału. Ostatecznie Kino Świat odmówiło nam komentarza w tej sprawie.

No więc mam nadzieję, że producent pociągnie dystrybutora do odpowiedzialności i np. nakaże zwrot kosztów kinom za seanse po 27 stycznia, a kina dzięki temu obniżą ceny na kolejne seanse.

Ku pamięci: dialogi do Robaczków z zaginionej doliny stworzył Jan Jakub Wecsile. I wbrew temu co jest napisane o nim na Wikipedii

Po stworzeniu dialogów do filmu Robaczki z Zaginionej Doliny na zlecenie Kino Świat bez zgody twórców filmu, wszystkie kopie z dodatkowym dialogiem zostały wycofane z polskiej dystrybucji.

nie zostały wycofane wszystkie kopie filmu z dodatkowym dialogiem. A szkoda.

[1] W tym przypadku bardziej pasuje słowo: dumbing. Będę używał w dalszej części.

[2] My zresztą też od dłuższego czasu raczej mały ekran preferujemy.

Piratują RMS.

Richard Matthew Stallman, czyli twórca Projektu GNU i orędownik wolnego oprogramowania, ma – o czym wielu miłośników wolnego oprogramowania wydaje się nie wiedzieć – nieco odmienne podejście do licencji dotyczących dzieł, które wyrażają czyjeś opinie, osąd i poglądy, czyli służą innemu celowi, niż prace dotyczące praktycznych zastosowań, takie jak oprogramowanie czy dokumentacja. W związku z tym, daje on prawo tylko do kopiowania i rozpowszechniania w postaci niezmienionej, dosłownej. Jednym z elementów tego jest publikowanie artykułów na licencji CC BY-ND, która wprost zabrania m.in. tłumaczenia. Więcej na ten temat można poczytać na stronie FSF dotyczącej licencji Licenses for Works of Opinion and Judgment.

Tymczasem świadomość polskich zwolenników wolnego oprogramowania jest w tym względzie niewielka. Przynajmniej dwa razy spotkałem się z „nielegalnymi” publikacjami tekstów RMS. Pierwsza to artykuł na jakilinux.org o jednolitym patencie. Druga, to wpis na nibyblog.pl dotyczący niewolnych gier (skopiowany również na osnews.pl) (dead link). We wszystkich trzech przypadkach złamanie licencji polega nie tylko na stworzeniu utworu zależnego w postaci tłumaczenia. Za każdym razem została też zmieniona licencja na znacznie mniej restrykcyjną CC BY.

Technicznie możemy mówić o piractwie utworów RMS. Żeby było śmieszniej, w tej chwili już sam fakt publikacji tłumaczenia, nawet w dobrej wierze, czyni z publikującego pirata. Przynajmniej przy dosłownym odczytaniu licencji. Dla jasności, sprawę uważam bardziej za śmieszną i to z wielu powodów – poczynając od tego, że RMS używa niemal najbardziej restrykcyjnej licencji Creative Commons, przez niewiedzę orędowników wolnego oprogramowania w temacie licencji, po fakt piractwa materiałów ze strony organizacji, która walczy o dostęp do kodu źródłowego i prawo do swobodnej jego modyfikacji. Zresztą wygląda, że sam RMS nie jest przeciwny takim tłumaczeniom, więc prawdopodobnie mamy do czynienia z niezbyt szczęśliwie wybraną licencją. Moim zdaniem, publikacje tłumaczeń powinny być dozwolone z zastrzeżeniem oznaczenia, że tłumaczenie jest nieoficjalne. Wdałem się w lekką dyskusję z ludźmi z FSF, zobaczymy, czy coś z tego wyniknie…

Natomiast warto mieć świadomość, że licencja Creative Commons, czyli popularny znaczek CC, nie oznacza automatycznie, że z utworem wolno robić wszystko. W szczególności warto mieć świadomość, licencji CC jest więcej, niż jedna, oraz, że w przypadku publikacji oryginalnego utworu, nigdy nie wolno jej zmieniać na inną licencję CC (czy to bardziej, czy mniej restrykcyjną) bez wyraźnej zgody autora. W przypadku utworów zależnych – o ile oryginał nie jest na licencji SA, to możliwe są zmiany licencji. No i ostatecznie warto pamiętać, że tłumaczenie w świetle licencji CC to utwór zależny.

Historia pewnego spamu.

Dzisiejszy dzień w pracy zaczął się jak zwykle od rzutu oka na maile. Jeden z jak się okazało ciekawszych został w pierwszej chwili zignorowany. Ot, spam jakich wiele. Tyle, że warszawska restauracja i załącznik w PDF. Ale po chwili zaczęły na niego odpowiadać kolejne osoby, więc pojawił się mały WTF w głowie. Pojawiły się też informacje, że lista adresatów jest zbieżna z uczestnikami PLNOG.

Faktycznie, o pomyłce nie mogło być mowy. Rzut oka w źródło ujawnił 470 (sic!) maili w polu To, lista na oko zbieżna z uczestnikami PLNOG. Pojawiła się informacja, że maile może zebrane z wizytówek, ale szybko upadła, bo okazało się, że część ludzi nie dzieliła się wizytówkami, część w ogóle nie dotarła na konferencję… Tak, autor spamu wysłał go do 470 osób, z których pewnie większość zajmuje się zawodowo zwalczaniem spamu i nieźle zna prawo, na dodatek to podając pełną bazę adresów email. Mniej więcej odpowiednik śpiewania Legia, Legia, kur… (polecam obejrzeć, jeśli ktoś nie zna tej wersji ;-)) w obecności grupy kibiców Legii.

Być może sprawa rozeszłaby się po kościach, bo podejście było od suchego „nie wyrażałem zgody na przetwarzanie danych, proszę o usunięcie z listy” po humorystyczne komentarze ale autor spamu postanowił się pogrążyć i zamieścił szybkie „przeprosiny”, którymi dolał oliwy do ognia. Otóż obwieścił on, że przeprasza, a pracownik, który pobrał bazę z forum został już zwolniony. Przypominam, że napisała to osoba wysyłająca maila, a przynajmniej podpisana pod nim. Po około 90 minutach od początkowego spamu. Oczywiście wszyscy „uwierzyli” w tak szybkie działanie i „wyciągnięcie wniosków” (szczególnie, że znów poszło do wszystkich z jawnym To ;-)), parę osób zainteresowało się, cóż to za forum, gdzie takie wesołe bazy są zamieszczane… Ups numer jeden.

W międzyczasie zareagował – w przeciwieństwie do spamera przytomnie i sensownie – organizator konferencji, który po chwili zamieścił uczciwą (i jak widzę aktualizowaną) informację na stronie. Wyszło na jaw (nie wnikam jak, w każdym razie szybko, ale jak się organizuje konferencje dla bezpieczników i sieciowców, to się ma kontakty), że baza została prawdopodobnie wykradziona. Ups numer dwa.

Finał jest taki, że aktualne obwieszczenie w sprawie wycieku bazy maili głosi:

Z pewnością zostaną wyciągnęte konsekwencje wobec sprawcy, a sprawa została skierowana do prokuratury.

Z niecierpliwością czekam na finał, pewnie nie tylko ja… Z tego co rozmawiałem ze znajomymi, i co widać było w wątku, większość osób miała po prostu niezły ubaw, ale spamer chyba wolałby gołym zadem na gnieździe szerszeni usiąść, niż wysłać tego maila. Oraz, odnośnie reagowania na wtopę i zarządzania sytuacją kryzysową: w przeprosinach nie warto kłamać.

Taki wpis związany ze spamem, który ostatnio zaprząta moją głowę i zamiast podsumowania PLNOG, o którym z braku czasu nie napiszę tym razem nic więcej, poza tym, że było fajnie, ciekawie i jak zwykle cieszę się, że byłem.