Chromebook HP G11

Minął ponad rok, odkąd kupiłem chromebooka (HP chromebook G11). Używanego, prawdopodobnie poleasingowego. Przyczyn było kilka, więc gdy pojawiła się okazja na zakup używanego w dobrej cenie (wtedy 200 zł) – zaryzykowałem. Ryzyko było niewielkie, gdyż gdyby ChromeOS lub wydajność mi nie pasowały, sprzęt skończyłby z zainstalowanym Linuksem jako przenośny do prostych prac. Zalety 4 GB RAM oraz x86, choć z ARM pewnie też bym sobie poradził.

Tak się jednak nie stało, bo sprzęt okazał się bardzo przyjazny w użytkowaniu. Pozytywnie zaskoczyło mnie kilka rzeczy. Pierwszą z nich jest czas pracy na baterii. W tej chwili słucham radia, jestem na WiFi, korzystam z przeglądarki WWW, mam 85% baterii, a przewidywany czas działania to 9,5 godziny. I to na x86 – przypuszczam, że ARMy mają jeszcze lepiej.

Czas pracy nie ma większego znaczenia, gdy pracować się nie da. I tu kolejne pozytywne zaskoczenie. Nie tylko da się korzystać z WWW, ale jest to komfortowe, nic nie zwalnia. Nie mam porównania dla tego procesora z innymi systemami operacyjnymi, ale po sprzęcie z 4 GB RAM spodziewałem się nieco mniej. Czyli nie wiem czy jest to kwestia optymalizacji ChromeOS, czy sprzętu, ale efekt jest bardzo przyjemny.

Klawiatura jest komfortowa. Nieco obawiałem się, że tak mała przekątna ekranu będzie oznaczała małą, niewygodną klawiaturę. Ta jest w zasadzie pełnowymiarowa – nieco węższe są niektóre klawisze, w tym skrajne, natomiast litery i odstępy między nimi są normalnej wielkości – korzysta się komfortowo. Uwaga – w sprzedawanym sprzęcie klawiatura jest tzw. z naklejkami. Zrobione na tyle dobrze, że trzymają się po roku, a zauważyłem po paru miesiącach…

Touchpad – brak fizycznych klawiszy, czyli mamy sytuację podobną jak w sprzęcie Apple. Oczywiście touchpad jest mniejszy i gorszy, niż w makach, ale spokojnie daje się z niego korzystać i mam wrażenie, że jest lepszy niż w wielu laptopach. Choć ja raczej wolę mysz (także na maku). Niemniej i tu, i na maku mogę żyć bez niej.

No i na deser, coś dla użytkowników Linuksa czy też zwolenników konsoli. ChromeOS na wielu sprzętach umożliwia dostęp do wiersza poleceń, czyli tak zwanego terminala. Jednak niezupełnie tego w ChromeOS. Terminal to tak naprawdę osobny system (Debian, prznynajmniej domyślnie) w formie maszyny wirtualnej (kernel jest wspólny, podejrzewam okolice LXC). Świetna integracja między systemami – z poziomu ChromeOS mamy dostęp do dysku Linuksa, co umożliwia łatwe przenoszenie plików między systemami.

Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że w „terminalu” działa nie tylko tryb tekstowy, ale i graficzny, w dodatku integrując się z serwerem okien ChromeOS. Czyli nie musimy instalować środowiska graficznego pod Linuksem, by skorzystać z dowolnych programów instalowanych pod Linuksem, typu Firefox czy Gimp. Przyznaję, że poste i wygodne.

Ogólnie korzystanie z chromebooka przywołuje u mnie skojarzenia z macOS – wszystko po prostu działa, jest dopracowane, liczba ustawień znacznie ograniczona, ale wystarczająca. I wszystko dopracowane. Na przykład regulacja jasności to także możliwość włączenia ciemnego motywu czy trybu nocnego (filtrowanie niebieskiego).

System uruchamia się błyskawicznie. Nie jest to praktycznie natychmiast, jak na maku, ale znacznie szybciej niż znane mi systemy pod kontrolą Linuksa czy Windows. Oczywiście mamy też możliwość integracji z całym ekosystemem, czyli usługami Google czy Android – ale nie jest to opcja z której korzystam.

Jest też inaczej niż wszędzie – własne skróty, własne klawisze. Trzeba czasem poszukać instrukcji, ale w sieci wszystko jest dobrze opisane, a liczba opcji jest niewielka. Zresztą, poznanie/dostęp do ekosystemu było dla mnie jednym z powodów zakupu. Ogólnie widać, że Google przyłożyło się do UI i UX i nie jest to po prostu tani sprzęt z Linuksem, tylko przemyślany projekt.

Podsumowując, jestem bardzo zadowolony. Używam do sieci, do pisania tekstów (np. ten wpis). Świetnie sprawdza się w pociągu. Jest dość pancerny, dość mały, a w razie czego to tylko 200 zł. Nie jest moim podstawowym sprzętem, mam osobne konta i nie mam na nim istotniejszych danych.

Pokazałem sprzęt paru znajomym, kupili (do różnych zastosowań, np. dla dzieci) i z tego co słyszałem, po pierwszych wrażeniach zadowoleni. Jeśli komuś nie przeszkadza mocna integracja z usługami Google, ChromeOS – polecam. Link (afiliacyjny) do sprzedawcy na Allegro, gdzie kupowałem na początku wpisu.

Ubuntu – płatne bezpieczeństwo

Ubuntu LTS kojarzy się nam z dystrybucją stabilną i bezpieczną, prawda? Otóż niezupełnie tak jest. Bowiem nie wszystkie pakiety w Ubuntu LTS (np. 20.04 LTS czy 22.04 LTS) otrzymują aktualizacje bezpieczeństwa. Przynajmniej nie za darmo. Od strony technicznej, które pakiety otrzymują aktualizacje (main), a które niekoniecznie (universe) przeczytacie w artykule na nfsec.pl, podobnie jak o genezie szumu wokół Ubuntu i repozytorium ESM (Expanded Security Maintenance).

Zarys sytuacji

Zamiast na stronie technicznej, skupię się na stronie etycznej i prawnej. Sytuacja wygląda bowiem na dość skomplikowaną. Tytułem wprowadzenia niezbędny skrót. Ubuntu w ramach Ubuntu Pro daje między innymi dostęp do repozytorium ESM, które zawiera łatki bezpieczeństwa do tych pakietów z repozytorium universe, do których zostały one przygotowane przez opłaconych przez Ubuntu maintainterów, zamiast przez maintainerów ze społeczności. Osoby fizyczne (personal) mogą bezpłatnie korzystać z Ubuntu Pro na maksymalnie 5 systemach. Natomiast firmy (enterprise) powinny zapłacić za dostęp, albo… nie korzystać z załatanych pakietów. Jest jeszcze trzecia kategoria – edukacja (education, research, and academia). Też powinni kupić, ale dostaną zniżkę w niejawnej wysokości.

Abonament na bezpieczeństwo

Mam mocno mieszane uczucia w stosunku do tego podejścia. Z jednej strony nie ulega wątpliwości, że maintainerzy, którzy wykonali na zlecenie pracę, której nikt nie chciał podjąć się za darmo, powinni otrzymać wynagrodzenie. Z drugiej strony, jest to podcinanie gałęzi, na której się siedzi i z której Ubuntu wyrasta. Bowiem maintainterzy społeczności mogą dojść do wniosku, że nie ma sensu robić za darmo tego, za co inni otrzymują wynagrodzenie. To z czasem może przełożyć się na gorsze wsparcie wolnego oprogramowania, w szczególności dystrybucji opartych o pakiety deb.

Kolejny aspekt to pewnego rodzaju szantaż w stosunku do użytkowników. Niby system i oprogramowanie są za darmo, ale jak chcesz mieć bezpiecznie, to zapłać… Płatne bezpieczeństwo to skomplikowane zagadnienie. Co powiecie na abonament na ABS, poduszki powietrzne czy pasy bezpieczeństwa w aucie? Albo jeszcze lepiej: hamulce w wersji zwykłej i pro, te drugie zapewniające krótszą drogę hamowania? I wszystko to rzecz jasna w formie abonamentu, czyli wszędzie jest zamontowane, ale trzeba zapłacić, by było aktywne.

Opłata za udostępnianie

No i ostatnia sprawa – czy Ubuntu może w ogóle brać pieniądze za udostępnianie oprogramowania na wolnych licencjach? Ograniczę się do licencji GPL. Zarówno wersja druga, jak i trzecia GPL wprost mówi, że akt udostępnienia oprogramowania może być zarówno darmowy, jak i płatny. Czyli Ubuntu może żądać wynagrodzenia za udostępnienie oprogramowania.

Jednak jednocześnie GPL zabrania zmiany licencji[1], a licencjonobiorca nabywa wszystkie prawa. W szczególności prawo do dalszej dystrybucji. Czyli czy dowolna osoba może skorzystać z Ubuntu Pro w wersji personal, pobrać z repozytorium ESM pakiety lub kod źródłowy i udostępnić je na swoim serwerze każdemu chętnemu? IANAL, ale wygląda na to, że tak. Przynajmniej te pakiety/patche wydane na licencji GPL.

O sprawie zaczęło się robić głośno dopiero teraz i sam jestem ciekaw, czy jakoś bardziej się to rozwinie i jak się ostatecznie skończy. Trzeba pamiętać, że Ubuntu Pro to znacznie więcej, niż tylko dostęp do załatanych pakietów z repozytorium universe w ramach ESM. To także możliwość aktualizacji kernela bez konieczności restartu systemu, support 24/7. Być może lepszą strategią dla Canonical byłoby udostępnienie patchy społeczności za darmo? Tym bardziej, że z prawnego punktu widzenia raczej są na przegranej pozycji, przynajmniej w kontekście licencji GPL.

[1] Pomijam tu przypadki oprogramowania wydawanego równolegle na kilku licencjach. Wówczas można wybrać, którą licencję się wybrało i modyfikować tylko kod na tej wybranej, dystrybuując go zgodnie z jej – i tylko jej – postanowieniami.

Debian Bookworm

Debian 12 o nazwie Bookworm został wydany niemal dwa miesiące temu. Zapomniałem o wpisie z tej okazji, choć większość systemów (kilka desktopów, kilka serwerów) już zaktualizowałem. Może dlatego, że aktualizacja bezproblemowa, żeby nie powiedzieć nudna. Zatem zgodnie z tradycją, wrażenia z aktualizacji.

Przy aktualizacji do Bookworm warto pamiętać o dwóch istotnych zmianach:

  1. Niewolne firmware zostały przeniesione z non-free do non-free-firmware. Jeśli korzystamy, to warto dodać stosowny wpis w sources.list. I przy okazji można pomyśleć, czy potrzebujemy non-free. Jeśli nie, można usunąć.
  2. W związku ze zmianami w pakietach, pojawił się osobny pakiet systemd-resolved. Teoretycznie nie powinien być potrzebny, bo w domyślnej konfiguracji rozwiązywanie nazw nie korzystało z rozwiązania systemd. W praktyce na paru – ale nie wszystkich – VMkach resolvowanie DNS przestało mi działać, a doinstalowanie systemd-resolved rozwiązało problem. Polecam zatem pobranie go przed rozpoczęciem aktualizacji[1]:

wget http://ftp.de.debian.org/debian/pool/main/s/systemd/systemd-resolved_252.12-1~deb12u1_amd64.deb

Gdyby rozwiązywanie nazw nie działało po aktualizacji, będzie pod ręką i wystarczy wtedy

dpkg -i systemd-resolved_252.12-1~deb12u1_amd64.deb

W przeciwnym razie będziemy zmuszeni do drobnej kombinacji z dostarczeniem pakietu przy nie do końca działającej sieci. Co nie jest trudne, ale nieco bardziej niewygodne.

[1] Wersja dla amd64, pozostałe architektury dostępne na https://packages.debian.org/bookworm/systemd-resolved