Zasilaczowe perypetie cz. 1 – zasilacz do laptopa Dell

Na urlopie któregoś wieczora włączyłem laptopa (Dell Vostro 1440), a ten powitał mnie przy starcie komunikatem, że nie rozpoznał zasilacza. Dałem kontynuuj i myślałem, że na tym się skończy, ale szybko stwierdziłem, że to za mało. Laptop działał, ale bateria się nie ładowała. Dodatkowo, procesor działał z najniższym możliwym taktowaniem, czyli odpowiednik trybu powersave. Niezbyt komfortowe, delikatnie mówiąc. Sprzęt ma swoje lata (dokładnie pięć). Choć nie był zbyt intensywnie używany, to na urlopie po prostu wrzucałem zasilacz do plecaka. Stwierdziłem, więc że może gdzieś się kabel złamał.

Próbowałem poruszać kablem w co bardziej newralgicznych miejscach, ale bez rezultatu. Ponieważ wiedziałem, że zasilacz jest sprawny, postanowiłem poczytać o wewnętrznej żyle, służącej do sygnalizacji. Z innych zabaw z zasilaczami do laptopów wiedziałem, że jest tam obecne napięcie. Liczyłem, że to tylko prosty dodatek i jest zmostkowane z plusem. Postanowiłem zapytać znajomych, czy tak jest faktycznie. Gdyby tak było, to plan był prosty: wziąć wtyczkę i gniazdo i zrobić przedłużacz. Taki, który jednocześnie będzie mostkował plus z tą wewnętrzną żyłą.

Niestety, szybkie rozpytanie i rzut oka w wyszukiwarkę ujawniły, że jest to nieco bardziej skomplikowane. Jeśli chodzi o zasilacz Dell, to wewnętrzna żyła służy do komunikacji 1-wire zasilacza z laptopem. Natomiast sama usterka faktycznie jest popularna. Na tyle, że można kupić gotowe kable do przylutowania w zasilaczu. Tyle, że wspomniana przejściówka byłaby wielokrotnego użytku i prostsza w montażu…

Postanowiłem zmodyfikować podejście i zobaczyć, czy da się tani zrobić oszusta, czyli przedłużacz jak wyżej, ale udający zasilacz. Czyli trzeba by doczytać o komunikacji 1-wire na linii zasilacz-laptop i układach, które ją realizują. Już rozmyślałem, kto ze znajomych ma oscyloskop, ale sprawa okazała się o wiele prostsza. Ktoś już sprawdził komunikację, opisał format, a nawet zamieścił kod źródłowy i schematy. Tutaj znajdziecie cykl bardzo interesujących wpisów nt. komunikacji laptopów Dell z zasilaczami (oczywiście po angielsku) oraz repo GitHub. Jak widać autor również wpadł na pomysł przejściówki, tyle, że motywowany nieco inną potrzebą.

A jak się sprawa zakończyła u mnie? Nie zależy mi na debugu i zabawie, więc powyższe rozwiązanie nie bardzo ma sens ekonomiczny. Stosowne chipy do komunikacji 1-wire co prawda nie są drogie, bo – jeśli dobrze pamiętam – wychodziło ok. 2 zł za sztukę, ale w paczkach po 5-10 sztuk i przy sprowadzaniu z Chin. Dodatkowo trzeba jeszcze je zaprogramować, programator jest dość drogi, a nikt posiadający takie urządzenie nie przychodził mi do głowy.

Korzystanie z laptopa na najniższym taktowaniu było zauważalnie męczące. Nie bylem pewny, czy uda mi się otworzyć zasilacz w taki sposób, że złożę go z powrotem. Nie miałem te pewności, czy faktycznie chodzi o kabel, czy też może o uszkodzony układ do komunikacji. Ostatecznie szybko kupiłem zastępczy zasilacz oraz… dwa kable. Planuję spróbować zreanimować stary zasilacz przez wymianę kabla – przy odrobinie szczęścia na parę lat starczy, a przejściówka… może innym razem. Kable dwa, bo od sprzedawcy zasilacza, więc wysyłka gratis, a kosztowały niecałe 5 zł za sztukę.

Przy okazji: otworzyć zasilacz Dell do laptopa można wkładając nóż w szczelinę i delikatnie pukając w niego młotkiem. Sposób jest niestety inwazyjny, bo są one klejone. Po naprawie trzeba albo skleić klejem (wersja trwała/ładna), albo złożyć i brzydko skleić taśmą z wierzchu.

Dokładność zegarków kwarcowych

Jakiś czas temu w komentarzach pod wpisem u Boniego zeszło na dokładność zegarków kwarcowych. Było o tym, że są znacznie dokładniejsze od mechanicznych. Poszperałem w sieci na temat dokładności chodu zegarków, zarówno mechanicznych, jak i kwarcowych i znalazłem informacje[1], że chronometry (certyfikowane) mechaniczne, to dokładność -4/+6 sekund dziennie, natomiast kwarc (dowolny) to -15/+20 sekund miesięcznie.

Spostrzeżenie organoleptyczne było takie, że zarówno budzik Casio, zegarek naręczny MQ-24 reguluję dwa razy do roku – przy zmianie czasu. I żadnych niedokładności nie widzę, więc musi być jeszcze dokładniej w praktyce. Co prawda na sekundnik nie patrzę w żadnym z przypadków, ale różnicę rzędu minut czy też minuty mógłbym zauważyć.

Postanowiłem zrobić amatorski test dokładności mojego Casio naręcznego. Zsynchronizowałem czas na komputerze przy pomocy NTP[2], zatrzymałem zegarek z sekundnikiem rozpoczynającym minutę. W momencie zmiany minuty włączyłem zegarek naręczny. Czyli powiedzmy dokładność do jednej sekundy. Dla pewności zapisałem datę: 21 czerwca.

W trakcie testu zegarek był użytkowany – między innymi zaliczył wyjazd na wakacje. Czyli i trochę leżenia, i trochę noszenia, i trochę podgrzania na słońcu. Niemniej zegarkom kwarcowym takie rzeczy niespecjalnie powinny robić różnicę.

Przedwczoraj, czyli 24 lipca, nadszedł czas na podsumowanie testu. Ponownie sprawdziłem synchronizację czasu na komputerze i sprawdziłem różnicę czasu. Wyniosła +5 sekund w ciągu 35 dni, czyli równo 1 sekunda tygodniowo. Poniżej minuty rocznie. Nic dziwnego, że mogłem nie zauważyć różnic pomiędzy regulacjami czasu.

Podsumowując: zegarki kwarcowe są znacznie dokładniejsze od mechanicznych. Dokładność chodu zegarków przedstawia się następująco:
Zegarki mechaniczne (chronometry): -4/+6 sekund dziennie.
Zegarki kwarcowe: -15/+20 sekund miesięcznie.

[1] W wielu miejscach, generalnie zbieżne, niekiedy różniące się pojedynczymi sekundami. Nie zanotowałem niestety linków.

[2] Znaczy po prostu sprawdziłem, czy lokalny pokrywa się z czasem podawanym przez serwery NTP. Zsynchronizowany jest cały czas – to chyba już domyślne na większości systemów, z komórkami włącznie.

UPDATE 28.09.2017 sprawdziłem ponownie. +15 sekund różnicy w 99 dni. Daje sekundę w 6,6 dnia, czyli odchylenie bez zmian.

LXDE -> LXQt – podejście pierwsze

Od dłuższego czasu (notka wskazuje, że już sześć lat, jak ten czas leci…) moim domyślnym – i w zasadzie jedynym używanym – środowiskiem na desktopie (ang.: desktop environment) jest LXDE. Nie udało mi się oczywiście całkiem zrezygnować z zależności od KDE. Z aplikacji przychodzących z KDE ostały się: edytor kate (jednak z GUI – najwygodniejszy, obecnie myślę o Atom, ale kobyła…); konsole (w szczególnych przypadkach typu konieczność wyboru charsetu, bo lxterminal ogólnie działa bardzo fajnie) oraz… kdiff3, który jest wygodny. Ale nie o tym ma być notka. Będzie porównanie LXDE vs LXQt.

Środowisko LXDE

Środowisko LXDE Źródło: http://lxde.org/lxde_desktop/

Swego czasu w sieci było sporo zachwytów nad LXQt i trochę bolało mnie, że nie ma paczek w Debianie, żeby się pobawić. Potem zauważyłem, że paczki pojawiły się w unstable, ale nie było już jakoś ani czasu, ani ochoty. Ostatnio sobie przypomniałem o ich istnieniu, zainstalowałem pakiety, przelogowałem się i… trochę rozczarowanie. Może za dużo czytałem zachwalania i miałem za wysokie oczekiwania, ale przyznam, że LXQt nie powaliło mnie.

Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to brzydkie dekoracje okien i brak większego wyboru w tym zakresie. OK, może kwestia przyzwyczajenia. Do tego doszły braki widgetów (np. wyloguj) oraz zmiany działania tych, które były wcześniej używane. Przykładowo wykres użycia CPU czy RAM zawiera teraz więcej informacji, na jednym wykresie. W przypadku CPU pokazuje nie po prostu zużycie, ale z rozbiciem na nice, system, user. RAM podobnie – used, buffers… Po co to komu na desktopie, tak naprawdę? Na pierwszy rzut oka jest mniej czytelnie, choć informacji więcej. I jest to ogólny trend. Widget do pokazywania temperatury korzysta domyślnie ze wszystkich możliwych źródeł, zarówno tych działających, jak i nie działających. I żeby było „normalnie”, to trzeba wyłączyć niechciane (i niedziałające).

Podgląd pulpitów jakiś taki brzydszy. Znaczy wybór pulpitów, bo podglądu po prostu nie ma. QTerminal nadal nie ma możliwości wyboru kodowania. Wbudowane blokowanie terminala (czyli screensaver) odwołuje się do nieistniejącej binarki, chociaż to akurat obchodzę przy pomocy xscreensavera, tak samo miałem zrobione w LXDE.

Żeby nie było, że tylko wady: widać, że poświęcono trochę pracy na łatwiejsze (drag & drop) dodawanie programów do pasków. Pojawiło się jakby więcej opcji w wielu miejscach. Trochę mam skojarzenia z KDE 3.5 (tak jak je pamiętam), jeśli chodzi o możliwości konfiguracji. Wiele rzeczy daje się obejść, np. zamiast brakującego widgetu do wylogowania można użyć drugiego paska ze skrótami do aplikacji i tam przeciągnąć z menu odpowiednie programy. Zdecydowanie fajny jest menadżer nośników wymiennych – w LXDE nie korzystałem, nie wiem czy w ogóle był.

Drobiazgów typu zużycie RAM nie mierzyłem – w porównaniu z dowolną przeglądarką WWW to są orzeszki teraz… Ogólnie środowisko działa szybko i sprawnie. Mam je na domowym desktopie od jakichś dwóch tygodni i zdecydowanie daje się używać.

Środowisko LXQt

Środowisko LXQt. Źródło: http://lxqt.org/screenshots/dark/

Podsumowując: wygląd jest sprawą dyskusyjną. Moim zdanie LXQt nie wnosi nic specjalnego w stosunku do LXDE, poza wyglądem, więc jeśli ktoś korzysta z LXDE, to raczej nie będzie zachwycony zmianą. Faktem jest, że LXQt działa i daje się używać, więc gdyby LXDE zniknęło, to mam wybranego następcę. Zmiana filozofii z „jest prosto i działa” na „można więcej skonfigurować” – co kto lubi. Mi LXDE pasowało, bo korzystałem z praktycznie niemodyfikowanej konfiguracji domyślnej i wielką zaletą przesiadki na LXDE był właśnie fakt, że praktycznie wszystko od kopa działa i nie trzeba rzeźbić. Przy przejściu z LXDE na LXQt trochę trzeba się pobawić z konfiguracjami.

Póki co zostawiam LXQt, żeby pozbyć się przyzwyczajeń, ale nie wykluczam, że za parę tygodni wrócę do LXDE. Tym bardziej, że właśnie z LXDE korzystam na innych desktopach – paczki LXQt w Debianie są dopiero w testing i wyżej.

UPDATE Pojedynek LXDE vs LXQt na dłuższą metę wygrało jednak LXDE. Jakoś przyjemniej to moim zdaniem wygląda.