Dwa i pół koncertu

Zaczęło się niewinnie. Na wiosnę – chyba był to marzec – dostaliśmy od znajomego pytanie, czy chcemy zagrać na pewnej wrześniowej imprezie. Były wątpliwości. Po pierwsze, skończyliśmy grać razem ze dwie dekady temu. Po drugie, trochę się rozjechaliśmy po świecie. Po trzecie, pół składu zasadniczo nie udziela się już od wielu lat muzycznie w żaden sposób. Jednak stwierdziliśmy zgodnie, że chcemy zagrać. Przynajmniej spróbować.

Początki były dość przerażające – totalnie nie szło. Przynajmniej mi. Paluchy jak z drewna, nie pamiętałem utworów, a tabulatury tylko częściowo pomagały. Ale szybko okazało się, że sporo rzeczy siedzi w pamięci mięśniowej i szybko udało się przypomnieć utwory. I nawet zaczęło nam granie wychodzić. I sprawiać przyjemność.

Logistycznie był to totalny absurd. Próby były głównie instrumentalne – wokalista miał najdalej, więc pojawił się raptem kilka razy. Spędzałem jakieś 5-6h w podróży, żeby zagrać 2,5-3h. W weekendy granie 5h. Pociągi pochłonęły nieco kasy, ale pewnie i tak nie tyle, ile przeloty wokalisty. Bo właśnie – ćwiczyliśmy w znacznej mierze tylko instrumentalnie. Szczęśliwie były wakacje i wokaliście udało się dotrzeć na parę prób – staraliśmy się dobrze wykorzystać ten czas.

Wiele rzeczy mocno się zmieniło przez te dwie dekady. Łatwość tworzenia i nagrywania muzyki wzrosła niesłychanie. Wyposażenie sali prób jest chyba lepsze niż studia, w którym się kiedyś nagrywaliśmy. Komputer, soft z nagrywaniem ścieżek, mikrofony, odsłuchy „do ucha”[1]… Zresztą, nawet telefon na żywo teraz nagrywa tak, że zespoły zespoły z lat ’90 mogą pozazdrościć, przynajmniej jeśli chodzi o garażowe nagrania.

Wiele rzeczy było nowych, mimo wielu lat grania. I nie mówię o sprzęcie. Ten też jest o niebo lepszy, choć pożyczony. Zagraliśmy pierwszy dziki koncert w dziczy. Łąka, namioty, drewniana wiata pełniąca rolę sceny. Prąd z agregatu. Duże kilkadziesiąt osób, krewni i znajomi królika. Świetna atmosfera na całości imprezy, wieczorem do wyboru zajęcia w podgrupach, ognisko lub jam na scenie. Tak, starzy punkowcy (większość publiczności i zespołów) jamują. Inaczej chyba nie da się tego nazwać.

Zagraliśmy na pierwszej odwołanej imprezie. Znaczy nie zagraliśmy, bo koncert został odwołany. W ostatniej chwili, gdy zespoły – wszystkie trzy – były już w drodze, albo nawet zdążyły dojechać do Poznania. Ze strony organizatorów było to dość żenujące, brak konkretów dla zespołów[2], brak info dla publiczności. Dodatkowo cisza i w necie, i zero info na lokalu. Podobno jacyś ludzie przyjechali jako publiczność i pocałowali klamkę…

Ale ostatecznie zagraliśmy tego dnia! Tyle, że gdzie indziej i niezupełnie koncert. Udało nam się wkręcić do pubu Mustang i zagrać kilka numerów na pożyczonym sprzęcie. Liczę jako pół koncertu.

Zagraliśmy też pierwszy w historii profesjonalny koncert. Czy też: profesjonalny po nowemu, bo przecież z pierwszoligowymi zespołami[3] zdarzało nam się już grać jako support. Czy też: z gwiazdami, wieloma zespołami, rozpiskami, grafikiem co kiedy, podestami technicznymi, garderobami i masą zaangażowanych ludzi. Ciekawe doświadczenie, także pod kątem tego, by zobaczyć jak to wygląda od zaplecza.

Oznaczenie garderoby z nazwami zespołów
Oznaczenie naszej garderoby. Źródło: fot. własna.

Po latach dorobiliśmy się strony zespołu. Trochę ołtarzyk, trochę pamiątka, trochę archiwum, trochę work in progress. Z perspektywy patrząc żałuję, że nie mieliśmy jej wcześniej. Może trochę więcej materiałów by się zachowało? Na razie wersja „na szybko”, uzupełniamy pomału treścią na boku, pewnie za parę tygodni będzie coś więcej.

Czy było warto to wszystko robić? Było! Frajda z grania razem, grania ogólnie – niesamowita. Jest to też pewnego rodzaju domknięcie jeśli chodzi o zespół. Co nie znaczy, że już nigdy nie zagramy – spodobało nam się i jest plan, by spotkać się co jakiś czas i utrzymać się w jako takiej gotowości do grania. Bez ciśnienia na koncertowanie, ale jeśli coś się trafi i termin będzie pasował, to kto wie…

Jednak czuję się spełniony i mogę umierać. Przynajmniej muzycznie.

Opaska z napisem Amfiteatr Stargard
Moja opaska z koncertu 2024

[1] Nie żeby wszyscy korzystali, bo tego się trzeba nauczyć jednak. Czy też: przyzwyczaić.
[2] Szkoda, bo być może dałoby się problem rozwiązać, gdybyśmy wiedzieli o co chodzi.
[3] Nie będę stopniował wielkości zespołów. Jak ktoś wydał normalną płytę i bywa grywany w radio to dla mnie pierwsza liga.

Dobrze, czyli źle

Dziś będzie o zaklinaniu rzeczywistości słowami. Albo – patrząc z innej perspektywy – o systemowym oszukiwaniu ludzi przez… wszystkich. Chodzi o jakość powietrza w Polsce i tzw. indeks jakości powietrza. Ma on wiele czynników, ale dla uproszczenia skupię się wyłącznie na popularnych wskaźnikach PM2.5 i PM10, czyli ilości pyłów o określonej wielkości cząsteczek. Mierzy je w zasadzie wszystko, a pozostałe czynniki już raczej tylko specjalistyczny sprzęt.

Korzystają z tych wskaźników, czy to bezpośrednio, czy pośrednio, chyba wszyscy. Poczynając od producentów sprzętu filtrującego, przez państwowe normy jakości powietrza, po czujniki zamontowane na automatach Onebox Allegro, których jest całkiem sporo, zwłaszcza w większych miastach. No właśnie, pewnie nie wszyscy wiedzą, że można wejść na stronę, zlokalizować „paczkomat” Onebox w okolicy i sprawdzić, jaka jest aktualnie jakość powietrza w tym miejscu[1]. Po wybraniu szczegółów dostaniemy konkretne wartości poziomu zanieczyszczeń PM2.5 oraz PM10. Jeśli mamy w okolicy Onebox, to w zasadzie nie trzeba montować swojego czujnika[2]. Fajne, prawda?

No to sprawdzamy w którymś z tych miejsc, jest napisane, że indeks jakości powietrza jest dobry, więc wszystko gra? No właśnie niezupełnie. Indeks jakości powietrza oficjalnie definiowany jest następująco:

Tabela indeks jakości powietrza dla PM 2.5 oraz PM 10.
Źródło: https://powietrze.gios.gov.pl/pjp/content/health_informations

No więc w czym problem? Ano w tym, że to samo państwo podaje nam na stronie dopuszczalne poziomy zanieczyszczeń. Już tam widać lekkie mambo dżambo, bo dla PM10 wynosi on 40 rocznie i 50 w skali 24h. To znaczy, że „chwilowo” może być gorzej, ale nadal jest w normie. Dla PM2.5 dopuszczalny poziom to 20, w skali roku. Rozumiem konieczność uśredniania wyników. Jednak pałanie optymizmem, że indeks jakości powietrza jest dobry, bo PM2.5 przekracza go właśnie raptem o 75% (czyli wynosi 35) to robienie z logiki… no wiecie.

Dalej jest tylko gorzej. Kolor żółty, czyli poziom umiarkowany indeksu jakości powietrza, to ewidentne przekroczenie dopuszczalnych norm. Dla PM2.5 przekroczenie prawie trzykrotne!

Ale dalej mamy poziom dostateczny, oznaczony kolorem pomarańczowym. Czyli kolor jakby nas ostrzega, że już prawie nie jest dobrze, ale nazwa sugeruje, że jest znośnie, akceptowalnie i drodzy obywatele, nie bardzo jest się czym przejmować. Jakby to ująć… owszem, może być gorzej. Ale normy są przekroczone ok. dwukrotnie dla PM10 i 3-4 krotnie dla PM2.5!

Czy to koniec? Skądże. Normy o których pisałem wyżej, to normy ustanowione przez niezwykle dbające o swoich obywateli państwo polskie. Tymczasem WHO od 2021 dla PM2.5 zaleca 5 rocznie i 15 dobowo, a dla PM10 – 15 rocznie i 45 dobowo. Oznacza to, że nasz indeks jakości powietrza, żeby spełniać dobowe normy WHO musi być na poziomie bardzo dobrym. Nawet poziom dobry nie gwarantuje już spełnienia norm zalecanych przez WHO!

Znaczy się rzeczywistość dotycząca zanieczyszczenia powietrza jest w Polsce od lat systemowo zakłamywana. Taki cleanwashing, tylko bez produktu. Teraz już wiecie.

[1] Oczywiście w aplikacji również jest taka możliwość, nawet łatwiej. Ale jak ktoś ma aplikację to pewnie o tym wie.
[2] Oficjalnego API wg mojej wiedzy nie ma. Jeśli jednak ktoś bawi się w sczytywanie danych na własne potrzeby z różnej maści automatów, to pewnie znajdzie ciekawe informacje w kodzie strony.

Gdzie się kończy sieć tekstowa?

Dawno czytałem wpis o powrocie do sieci tekstowej. Już w komentarzach zaczęła się dyskusja, czym jest sieć tekstowa. Zacząłem pisać ten wpis i – niespodzianki dla stałych czytelników nie będzie – trafił do szkiców i tam sobie leżakował. Wpis miał być o tym, jak rozumiem sieć tekstowa i jak widzę poziomy utekstowienia sieci.

Sieć tekstowa bez formatowania

Sieć tekstowa bez formatowania, czyli autor treści ma do dyspozycji wyłącznie tekst. Wszelkiego typu ozdobniki są możliwe jedynie poprzez wykorzystanie znaków tekstowych, w stylu ascii-art. Bez gwarancji, że będzie to widoczne zgodnie z zamierzeniem przez odbiorcę. Przykłady: IRC, mail w trybie tekstowym, newsgroups (NNTP). Trochę odpowiednik nadawania alfabetem Morse’a czy telegramów. Albo notatek odręcznych. Idealnym analogowym przykładem, który wyniknął podczas dyskusji jest… maszynopis.

Sieć tekstowa z formatowaniem

Sieć tekstowa z formatowaniem i… ilustracjami. Jest to odpowiednik książek, gazet czy nawet magazynów ilustrowanych. Autor określa zarówno treść, jak i sposób jej prezentacji. Przynajmniej sugerowany sposób. Ma możliwość stosowania krojów pisma, fontów, styli w dokumencie. Ma zatem pewną – choć niekoniecznie pełną – kontrolę nad prezentacją treści. Użytkownik będący odbiorcą może dowolnie modyfikować wygląd styli na swoim urządzeniu.

Typowym przykładem jest zwykła strona WWW, z wykorzystaniem HTML. Na przykład ten blog. Zaliczam też tu różnego rodzaju social media typu Facebook, Twitter/X, czy Mastodon. Oraz maila w HTML. Zamiast HTML może być dowolny inny sposób formatowania dokumentów, np. Markdown. Ważny jest fakt formatowania, nie technologia.

Pewnym nietypowym wariantem będzie tu strona z osadzonym dźwiękiem czy filmami. Taki powiedzmy odpowiednik książki lub czasopisma z dołączoną płytą CD czy DVD.

Sieciowy komiks

Sieciowy komiks, czyli sieć, gdzie tekst jest nierozerwalnie związany z grafiką, a grafika pełni pierwszoplanową rolę. Tekst istnieje i jest niezbędny, ale zwykle jest krótki i nie jest samodzielnym przekazem. Autor określa treść, sposób prezentacji i ma pełną kontrolę nad tym ostatnim. Możliwość zmiany przez odbiorcę ogranicza się do powiększenia. Przykłady to różnego rodzaju memy czy serwisy typu demotywatory.pl. Tekst – niekiedy szczątkowy – jest osadzony na stałe w grafice.

Sieć multimedialna

Sieć multimedialna, czyli sieć, gdzie tekst w zasadzie nie istnieje. Jeśli nawet istnieje, to jedynie jako dodatek, nie jest obowiązkowy. Przekaz treści następuje głównie – albo nawet wyłącznie – poprzez obrazy i dźwięk. Jest to odpowiednik słuchowisk radiowych, audycji telewizyjnych, audiobooków, czy filmów. Przykładem mogą być różnego rodzaju podcasty, filmy na YouTube czy TikTok.

Wracając do odpowiedzi na pytanie: gdzie się kończy sieć tekstowa? Jak dla mnie kończy się ona na sieciowym komiksie. Podobnie jak zwykłego komiksu już nie uważam za książkę, tak sieciowego komiksu nie uważam już za sieć tekstową. Może, w pewnych okolicznościach, uznam je za szczątkowe czy też wyjątkowe formy.

UPDATE Dodany maszynopis jako przykład.