Nigdy nie będzie takiego lata

Filozoficznie patrząc zdanie nigdy nie będzie takiego lata, jest prawdziwe w stosunku do lata każdego roku. Jest też piosenka, której przypisywany jest taki tytuł, choć tak naprawdę chodzi o utwór Finlandia zespołu Świetliki. W tym przypadku tytuł pochodzi jednak z tekstu na plakacie zauważonego we Wrocławiu. I wykorzystam go jako tytuł wpisu o tegorocznym urlopie.

nigdy nie będzie takiego lata - plakat Wrocław
Plakat we Wrocławiu 2021
Źródło: fot. własna

Korzystając ze spadku zachorowań, zaległego zeszłorocznego urlopu i podobnych atrakcji, wybraliśmy się na wakacje. Pandemia nieco wpłynęła na plany, bo ograniczyliśmy się do Polski. Zresztą, gdzieś trzeba było bony turystyczne wykorzystać. Totalny łamaniec przejazdowy po kilku miejscach, w dodatku pociągami, nie samochodem. Mam okazję trochę jeździć autem po kraju, także po „turystycznych” drogach i powiem, że korki na ekspersówkach bywają znaczne, szczególnie w okolicach tzw. zmiany turnusów. Natomiast w pociągach raczej luźno. Może już nie pustki, ale tłoku brak. Na dworcach podobnie. I jest to miłe.

Jak widać, plakat jest przechodzony, zaklejony innym, przybrudzony. Możliwe, że zeszłoroczny. Uważam, że idealnie oddawał stan pandemii we Wrocławiu. Niby gdzieś tam z tyłu jest, ale w sumie nieistotna już. W zasadzie gdyby nie maseczki noszone w sklepach czy komunikacji miejskiej, to patrząc na Wrocław można było zapomnieć, że trwa pandemia. Na ulicach tłumy ludzi, także turystów. Gastronomia czynna, w wielu lokalach trudno o większy (czyt.: nie dwuosobowy) stolik, szczególnie na zewnątrz.

Na czymś, co wyglądało na zamkniętą galerię jeden z napisów głosił „Wrocław potrzebuje sztuki nowoczesnej, a nie krasnali”[1], albo coś około. OK, rozumiem motywację, bo obecnie krasnali jest za dużo jak na mój gust i trochę śmierdzi komercją. Z drugiej strony już teraz często pokazują historię, czyli nieistniejące firmy. Na pewno widziałem nieistniejący WBK na krasnalu „bankomatowym”. I chyba przy dawnej siedzibie.

W Kłodzku wypożyczyliśmy rowery i zrobiliśmy małą wycieczkę po górach. Pierwszą w historii, z wieloma błędami logistycznymi. Warto trzy razy sprawdzić, czy przypadkiem nie zjeżdża się na szlak pieszy, tyle powiem. Pojeździliśmy, bez dotarcia w zamierzone miejsce. Z jednej strony lekki fail, z drugiej fajnie się jechało. Rowery trekkingowe, w bardzo dobrym stanie, z dobrym wyposażeniem, w umiarkowanych cenach. Aż przychylniej spojrzałem na zewnętrzną przerzutkę, której fanem nigdy nie byłem. Raczej, szczególnie w porównaniu z Wrocławiem, pusto, tj. turystów nie za wielu. Twierdza Kłodzko fajnie utrzymana, polecam.

Potem było Bardo. Też góry, ale miejscowość bardziej pielgrzymkowa. Totalne pustki, i w mieście, i na szlakach. Prawdopodobnie seniorzy raczej zostali w domu z powodu pandemii, a pielgrzymki to chyba ich specjalność. Mam wrażenie, że jeśli jakieś miejscowości cierpią na pandemii, to chyba właśnie te najmniejsze, w dodatku „monotematyczne”. Bo jeśli kogoś nie interesują góry, lub atrakcje religijne, to nie ma co robić. Nawet z jedzeniem na mieście problem. Pizzeria zamknięta. Pizzeria w hotelu(?) – także zamknięta. Niby była jeszcze jakaś trzecia na drugim końcu miejscowości, ale nie sprawdziliśmy.

Na końcu był Toruń. Znowu tłumy turystów. Baza muzealna bardzo dobra, gastronomiczna także. Trochę trzeba odsiewać atrakcje, bo część to taka Cepelia. Baza Mars – pomysł fajny ale wykonanie… nieporywające, delikatnie mówiąc. Filmy w Planetarium wydają się lepsze, choć próbka mała – widzieliśmy jeden. Furorę zrobiła lodziarnia Lenkiewicz. Ogród zoobotaniczny bardzo dobry stosunek jakość/cena. Nieduży, ale przyjemny.

Notka zaległa, pierwotnie miała być zamieszczona krótko po powrocie, potem na koniec kalendarzowego lata. Być może ostatni słoneczny, ciepły weekend także wydaje się dobrym pretekstem do nawiązania do tytułowego nigdy nie będzie takiego lata.

[1] Niestety nie zrobiłem zdjęcia, licząc, że jeszcze tam dotrę. Wyszło inaczej i nie udało mi się ustalić miejsca ani korzystając z sieci, ani pobieżnie rozpytując. Gdyby ktoś znał miejsce i/lub dokładny cytat, albo miał zdjęcie – poproszę.

Bieganie 2020 – podsumowanie

Jak wyglądała aktywność fizyczna, czyli jazda na rowerze i bieganie w 2020? Pora na podsumowanie mojego biegania w smutnym 2020, jeszcze smutniejszym grudniu. Smutna prywata, więc pominę. Ale ten wpis może być jedynym grudniowym. Pojawia się, bo szkic leżał od dawna, jako kontynuacja zeszłorocznych statystyk.

Bieganie

Zacząłem dość ambitnie, bo biegałem już na początku roku. Odrobiłem przerwę zimową, zaczęły się postępy i… pojawiła się pandemia i koronawirus. Może nie było silnych przesłanek do zaprzestania biegania, ale jakoś tak mi się załączyło niewychodzenie z domu, że i nie biegałem. Wyszedłem z założenia, że ostatecznie te dwa tygodnie, góra miesiąc można się poświęcić, prawda?[1] Ostatni bieg przed pandemią miałem pierwszego marca.

Jak wyglądała pandemia i walka z nią wszyscy wiemy, miałem o tym notkę. Wróciłem więc do biegania. Początek był straszny. Izolacja to nie tylko przerwa od biegania, to tygodnie siedzenia w domu, praktycznie bez ruchu. Oczywiście robiłem jakieś statyczne ćwiczenia, ale to nędzna namiastka. Ogólnie skończyło się tak, że znacznie gorsza forma, niż po przerwie zimowej. W pierwszych biegach musiałem skrócić dystans do 4 km. Pierwszy z nich był 9 maja. Z tego co pamiętam w chuście. Skończyłem zziajany i wykończony, i nie chusta była temu winna…

Potem było lepiej. Nie tylko szybko wróciłem do zeszłorocznej formy i dystansu 5 km, ale poczułem niedosyt. Zacząłem zwiększać dystans. Najpierw było to dodatkowe 100-200 metrów, potem lekko zmodyfikowałem trasę (chciałem kończyć w innym miejscu) i zrobiło się dodatkowe 600-700 metrów. Z perspektywą na dalsze wydłużenie.

Na wydłużenie nie trzeba było długo czekać. Skoro może być równe 6 km, to czemu nie? Tak więc sierpień to już biegi po 6 km, zamiast zeszłorocznych 5 km. I tak zostało – obecnie mój standardowy dystans to 6 km.

Trochę z tej okazji, a troche z okazji września kupiłem – wspomniane tu – buty do biegania z lepszą, nieco bardziej terenową podeszwą. Początek dramatyczny, bo mnie obtarły. Mój błąd, wziąłem krótkie skarpetki, zsunęły się, a but „niezmiękczony”. Ale to jednorazowy wypadek i bardzo mi się podobają.

Statystyka: 39 biegów, 20,75h w ruchu, 215 km. Lekki regres, ale jak mówiłem to słaby rok był, co na bieganie też się przełożyło. Ostatni bieg na początku listopada.

Rower

O ile bieganie w 2020 nie ucierpiało, to jazda na rowerze ucierpiała bardzo. Rower służył mi głównie za środek transportu do pracy. Z racji pandemii pracowałem głównie z domu. Ilość odwiedzin w biurze można policzyć na palcach jednej ręki. I raczej byłem autem, bo i przegonić je trzeba od czasu do czasu, i czasem jakieś drobiazgi zabierałem z biura. Czyli na rowerze nie jeździłem.

Potem nieco się to zmieniło, bo najmłodsza córka poszła do przedszkola. Blisko domu, ale Nextbike był za darmo i fajnie skracał czas dojazdu do przedszkola. Powrót już odbywał się pieszo. Z kronikarskiego obowiązku: 6,75h w ruchu, 30 przejazdów, 71 km.

[1] Och, jakże to naiwne myślenie było, patrząc z perspektywy.

Bieganie i rower w 2019 – podsumowanie

Rok ma się ku końcowi, sezon rowerowo-biegowy bardziej skończony nie będzie, więc pora na małe podsumowanie.

Rower

Na początek rower. Zacząłem później, niż w zeszłym roku, chyba w maju. Po drodze małe zawirowania logistyczne ze sprzętem, koniec końców korzystałem z roweru głównie (tylko?) do dojazdów do pracy i głównie z Nextbike. Jeździć przestałem jakoś we wrześniu. Przekłada się to na wynik – tylko niecałe 400 km, czyli mniej niż w zeszłym roku. 24,5 godziny w ruchu. Not great, not terrible, poniżej planu.

Bieganie

Za to, jak pisałem w zeszłym roku, zacząłem trochę biegać. Spodobało mi się, kupiłem wtedy dedykowane ciuszki, co mocno uniezależniło mnie od pogody – znaczy może być chłodniej, tak do ok. 8-10 stopni. Ogólnie jak nie mam parcia na dedykowane rozwiązania i uważam, że można się ruszać w czymkolwiek, tak u mnie przy bardziej intensywnych aktywnościach fizycznych sprawdzają się syntetyki – odprowadzają pot, lepiej regulują temperaturę, szybko wysychają po praniu. Nie mam nic do bawełny, ale dedykowane lepsze.

Wystartowałem chyba już w lutym, biegam nadal (na pewno biegałem w listopadzie), choć nieco rzadziej. No właśnie. Jak zaczynałem, to biegałem raz w tygodniu, dystanse różne, raczej okolice 4 km. W tym roku doszedłem w pewnym momencie do 5 km, potem zwiększyłem częstotliwość do dwóch razy w tygodniu. Nieoptymalnie, bo dzień po dniu, ale znowu – logistyka. Teraz ze względu na pogodę biegam rzadziej – moja ulubiona trasa zbyt błotnista, butów na tego typu nawierzchnię nie mam (jeszcze!) i zwyczajnie się ślizgam. Zmieniłem trasę na inną i choć zdarzyło mi się biec w deszczu i nie było dramatu, to wolę jak jest sucho i nie jest przeraźliwie zimno. Czyli możliwe, że grudzień i styczeń bez biegania. A może kupię jeszcze jakieś ciepłe ciuchy? Zobaczymy.

Biegam po swojemu, mocno nieortodoksyjnie. Przede wszystkim, ma być fajnie i bez napinki. Lubię kontrolować czas i dystans, więc biegam ze smartfonem. W garści. Do tego co robię, zegarek sportowy z GPS itp. to overkill. Chociaż nie próbowałem, może by mi się spodobało? Biegam z przerwami na marsz. Kumpel uświadomił, że ma to fachową nazwę metoda Gallowaya. Ale niezupełnie, bo też robię to po swojemu – marsze nieco rzadsze i nieco dłuższe. Mierzone dystansem, nie czasem. Przerwy nie tyle planowane, co wynikające z trasy. Kontrola dystansu z GPS, bieganie z kontrolą prędkości i „na czuja”, nie na tętno. Rozważałem smartband, ale w tym miejscu mógłbym napisać wiele smutnych rzeczy na temat sytuacji w ekosystemie androidowym, jeśli chodzi o appki, smartbandy i ich integrację między sobą. Więc olewam ten temat, i po prostu biegam.

Statystyka: 22 godziny w ruchu, 228 km, 49 biegów. Średnio niemal jeden tygodniowo.