Jak zenbox.pl z domen klientów korzystał

Niedawno na blogu sprawnymarketing.pl pojawił się wpis o tym, jak rzekomo Zenbox stosował black hat SEO. Sprawa okazała się znacznie głębsza, szersza i ciekawa, niż na pierwszy rzut oka wyglądał. W różnych wymiarach, od technicznych, po prawne.

Przede wszystkim, niezaprzeczalnym faktem jest, że niektóre strony (raczej: większość) hostowane na zenbox.pl, pokazywały co innego przy wejściu przez HTTP, a co innego przez HTTPS. Jak pokazują zamieszczone w ww. wpisie zrzuty ekranu, narzędzia do badania SEO zauważały te linki. Raczej słusznie, bo wbrew temu, co twierdzi zenbox.pl, strony te nie zostały zignorowane przez Google, lecz normalnie zaindeksowane, co pokazuje poniższy zrzut ekranu:

Zenbox.pl SEO HTTPS

Szybko okazało się, że zenbox.pl nie jest jedynym hostingiem, który działa w ten sposób. Winny jest prawdopodobnie panel DirectAdmin, którego domyślna konfiguracja powoduje pokazywanie „zaślepki” przy braku podpiętego certyfikatu SSL. Potem było już tylko weselej, bo w dyskusji na Wykopie niektórzy sugerowali, że w zaślepkach powinien być w linkach atrybut nofollow. Uważam, że akurat brak nofollow świadczy w tym przypadku na korzyść zenbox.pl i braku celowego działania – gdyby ktoś zawracał sobie głowę atrybutami czy anchor text (a są i tacy), to znaczy, że pomyślał o pozycjonowaniu.

Jeszcze bardziej dziwi mnie skupienie się na SEO i ominięcie sedna sprawy: nie chodzi o – celowe lub nie – wprowadzenie w błąd Google. Przede wszystkim mamy do czynienia z podmianą treści na stronie zamieszczonej w określonej domenie. Wątpię, by właściciele domen mieli wiedzę, że taka podmiana miała miejsce. Jeszcze bardziej wątpię w ich zgodę na takie działanie.

HTTPS zamiast HTTP niewiele tu zmienia – oczywiście jest możliwość serwowania różnych treści w zależności od protokołu, podobnie jak strona z przedrostkiem www (de facto subdomena) z technicznego punktu widzenia może kierować zupełnie gdzie indziej, niż domena bez takiego przedrostka, ale przyjęte jest, że kierują w to samo miejsca. W przypadku HTTPS jest to IMO wręcz oczywiste.

Pamiętajmy też, że strony WWW, zwłaszcza popularniejsze blogi, potrafią po prostu sprzedawać miejsce na reklamę na stronie. Wydaje mi się, że w przypadku takich blogów wykazanie szkody w sądzie byłoby trywialne. Dlatego podejście zenbox.pl do sprawy mnie dziwi. Jak widać w komentarzach na blogu, mamy kolejno:

  1. straszenie „na takie działania godzić się nie można i zrobimy wszystko aby takie akcje miały konsekwencje”
  2. negacja, najpierw problemu w ogóle (screenshot w ww. wpisie), potem wpływu „działania nie mają wpływu na pozycję stron klientów ani wpływu na pozycję witryny zenbox.pl”
  3. przyznanie istnienia problemu „wspomnianego problemu nie doświadczyli” i w końcu podjęcie działań (zmiana konfiguracji, mailingi)

Wydaje mi się, że znacznie bardziej na miejscu byłaby analiza sytuacji, podziękowanie za zwrócenie uwagi, naprawienie problemu (poprawa konfiguracji) i przeproszenie klientów.

Cała sprawa ma jeszcze jeden ciekawy aspekt. Wydaje mi się, że największy błąd popełniło… Google, które podmienioną treść na stronie jak widać łyka jak pelikan. Mimo ewidentnych błędów HTTPS (certyfikat nie pasuje do domeny), które m.in. przed taką podmianą miały chronić. W czasach, gdy każda domena może mieć rozpoznawany przez przeglądarki certyfikat SSL za darmo (oczywiście chodzi o projekt Let’s Encrypt) strony za niepasującymi, wygasłymi i self signed certyfikatami powinny po prostu być ignorowane.

Prawidłowa konfiguracja to IMHO ta sama treść dostępna po HTTP i HTTPS. Czy to za sprawą odpowiedniego przekierowania (to sensownie uda się tylko z HTTP na HTTPS…), czy też – zwł. na shared hostingu – pod certyfikatem hostingodawcy, jeśli domena nie ma własnego.

Jak przenieść aplikację na kartę SD w systemie Android? HOWTO

Na jednym starym urządzeniu z Androidem mam śmieszną ilość wbudowanego dysku w urządzeniu – poniżej 512 MB. Do tego wydawało mi się, że aplikacje ze sklepu Google Play mogą być instalowane tylko na wbudowanym flash w urządzenie. Dziś dowiedziałem się, jak zmusić Androida (przynajmniej poniżej wersji 5) do instalacji oprogramowania bezpośrednio na karcie SD. Operacja jest umiarkowanie prosta, więc jeśli ktoś ma problem z brakiem miejsca na telefonie, to polecam. Co zdziwiło mnie najbardziej to fakt, że nie jest konieczne rootowanie telefonu. Zatem jak przenieść aplikację na kartę?

Wymagania

Aby odblokować możliwość przenoszenia praktycznie dowolnego oprogramowania na kartę SD, potrzebne będą:

  • kabel USB do połączenia telefonu i komputera,
  • Android w wersji niższej niż 5,
  • włączenie USB debugging na urządzeniu na czas zmiany ustawień,
  • oprogramowanie Android Debug Bridge (ADB) zainstalowane na komputerze (w przypadku Linuksa powinno być w repozytoriach).

Odblokowanie przenoszenia aplikacji na kartę SD

  • upewniamy się, że tryb USB debugging jest włączony lub włączamy go,
  • podłączamy urządzenie do komputera,
  • sprawdzamy, czy jest widoczne (polecenie adb devices),
  • jeśli jest widoczne, wydajemy polecenie adb shell,
  • w powstałej konsoli wydajemy polecenie pm get-install-location – zapewne zobaczymy 0 lub 1, co oznacza odpowiednio wybór automatyczny lub wewnętrzną pamięć flash,
  • zmieniamy wartość na 2: pm set-install-location 2,
  • zamykamy konsolę adb, odpinamy telefon od komputera, wyłączamy USB debugging.

Przenoszenie programów na kartę SD

  • na telefonie wybieramy Ustawienia -> Aplikacje -> Na karcie SD,
  • „ptaszek” przy nazwie programu oznacza, że jest on na karcie SD,
  • wybieramy kolejno aplikacje i w ich ustawieniach wybieramy przenieś na kartę SD.

Po chwili powinniśmy zauważyć przyrost wolnego miejsca na wbudowanym w urządzenie nośniku.

Wady

Poza oczywistą zaletą, czyli możliwością instalacji większej ilości programów, co często oznacza być albo nie być dla urządzenia, są też wady:

  • wbudowana pamięć flash jest zwykle szybsza, niż karta, ale w praktyce nie odczuwam tego, na typowej lowendowej karcie,
  • niektóre aplikacje, zwł. systemowe lub Google nadal nie dają się przenieść,
  • przenoszone aplikacje zajmują nadal trochę miejsca na wewnętrznej pamięci.

Na zakończenie polecam lekturę pełniejszego opisu, z obrazkami (ang.) opisującego jak przenieść aplikację na kartę. Widziałem kilka opisów, ale ten wydaje mi się najlepszy i najbardziej przystępny.

UPDATE

Debugowanie USB w Androidzie 4.2 i nowszych

W przypadku Androida w wersji 4.2 i nowszych, nie można tak zwyczajnie włączyć debugowania USB. Należy najpierw odblokować ukryte menu, a żeby to zrobić należy zostać programistą.
Wybieramy Ustawienia -> System -> Informacje o urządzeniu -> O telefonie i naciskamy 7 razy (nie, to nie jest żart). Po tym otrzymujemy informację, że zostaliśmy programistą. Następnie standardowo w Opcje programisty wybieramy Debugowanie USB.

Kraizm

Mapa świata

Źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:BlankMap-World6.svg

Wyobraźmy sobie, że ktoś w cywilizowanym świecie otwiera sklep/oferuje usługę i zabrania korzystania z niego ludziom o określonym kolorze skóry. Na przykład salon fryzjerski albo kino, z napisem Murzynów nie obsługujemy. Albo wyznającym określoną religię. Ewentualnie określonej narodowości. Albo w drugą stronę – sklep/usługa tylko dla białych. Albo Nur für Deutsche… Myślicie, że by przeszło? Ja myślę, że zdecydowanie nie.

To może coś mniej oczywistego. Sklep internetowy (albo usługa…) o podobnych ograniczeniach korzystania. Co prawda trochę trudniej weryfikować, ale zawsze można próbować posiłkować się danymi z social media, czyli wymagać logowania przez Facebooka, a jeśli płeć albo kolor skóry właściciela na zdjęciach się nie spodoba, to odmawiamy dostępu do usług. Ewentualnie można wymagać zdjęcia dowodu tożsamości i próbować określić na tej podstawie. Technicznie wykonalne, z rozsądną pewnością. Myślicie, że to by przeszło? Nie jestem już taki pewny, jak w poprzednim przypadku, ale nadal mam wrażenie, że nie.

Natomiast w sieci każdego dnia spotykamy się z dokładnie taką segregacją ludzi na podstawie domniemania kraju, w którym aktualnie przebywają. Chodzi oczywiście o ograniczanie dostępu do kultury/rozrywki (muzyka, film) przy pomocy DRM, czy to za sprawą regionów DVD, czy innych, podobnych technik. Wystarczy wejść na YouTube – część utworów jest w danym kraju niedostępna (Google, don’t be evil…).

Generalnie o ile nie uznajemy segregowania na podstawie płci, rasy, koloru skóry, religii czy narodowości za właściwe, to już segregacja na podstawie (domniemania) kraju przebywania jest raczej akceptowana. Przynajmniej w sieci. Nawet, jeśli nie wynika ona wprost z przepisów obowiązujących w danym kraju. Swoją drogą, prawa sankcjonujące dyskryminację ze względu na religię/narodowość/kolor skóry/płeć też istniały, więc to żaden argument.

Zastanawiałem się, czy już ktoś użył tego określenia, ale szukając po countrism znajduję tylko countrist, o zbliżonym znaczeniu, ale jednak w trochę innym kontekście. Do rozważań na ten temat bezpośrednio skłoniła mnie sytuacja z Netflix, który co prawda otworzył się na różne rynki, ale jednocześnie dołączył do firm wykorzystujących DRM i zapowiedział blokadę proxy/VPN w celu uzyskania dostępu do treści, ale problem jest oczywiście szerszy.