Wargames (1983)

Chciałem obejrzeć coś innego, ale znalazłem ten właśnie film. Wargames z roku 1983. Czyli sprzed czterdziestu lat. Postanowiłem obejrzeć, żeby zobaczyć, jak się zestarzał pod względem IT i bezpieczeństwa komputerowego. No i w końcu ocena 7,1 na IMDB to przyzwoity wynik.

Okazuje się, że film zestarzał się… nieźle. Jest nieco anachronizmów, jak choćby wykorzystanie modemów, w dodatku z aparatami starego typu, z osobną słuchawką. Ale poza tym? Całkiem nieźle. Niewiele się jakby zmieniło pod względem bezpieczeństwa systemów komputerowych. Bardziej niż na stary telefon zwróciłem uwagę na to, że na skuterze jeżdżą bez kasków. Choć dziś pewnie zamiast skutera byłaby hulajnoga elektryczna.

Jest i „skanowanie portów”, choć w tym przypadku bardziej mowa powinna być o skanowaniu numerów telefonów, pod którymi może odebrać modem innego systemu. Hasła nieco prostsze niż współcześnie, ale nadal zapisywane na karteczkach. I nadal najprostszą metodą włamania na konto jest zdobycie hasła. Sceny OSINTowe całkiem, całkiem, oczywiście z poprawką na technologię. Są i Ważne Systemy bez zabezpieczeń. No naprawdę zaskakująco mało się zmieniło przez te cztery dekady.

Oczywiście dziś zamiast programu, który uczy się sam od siebie, musiałaby wystąpić AI. Nawet lepiej by tu pasował LLM, biorąc pod uwagę jak przebiega konwersacja i jak się zachowuje program.

Najbardziej jednak rozbawiły mnie sceny, gdzie w imię poprawy kejpiajów zastępuje się ludzi automatami. Mającymi co prawda wady, ale… Od razu przypominają mi się rozmowy z automatycznym chatem, gdzie skrypt z uporem godnym lepszej sprawy robi „zacznijmy jeszcze raz, wybierz temat rozmowy”, choć sprawa zdecydowanie nie dla niego.

Kuleją komputerowe efekty specjalne w finale, choć początkowo centrum sterowania wyglądało całkiem dobrze. Z rzeczy, których już nie ma – budki telefoniczne.

Ocena ogólna: film Wargames można obejrzeć. Jednak mimo wszystko chętnie zobaczyłbym uwspółcześniony remake.

UPDATE: Przy okazji szukania remake’ów (patrz komentarze) znalazłem stronę filmu na Wikipedii. I okazuje się, że incydent z rzekomym atakiem nuklearnym na ZSSR miał miejsce już po premierze. Choć nie przypuszczam, żeby dyżurny miał szansę zobaczyć film przed incydentem.

NataLIE

Głośno w sieci jest o filmie BOLLYWOODZKIE ZERO: NATALIA JANOSZEK. THE END[1]. Obejrzałem i mam parę przemyśleń.

Przede wszystkim zachęcę do samodzielnego obejrzenia filmu. Jest bardzo długi – niemal trzy godziny – ale mimo wszystko warto. Mimo wszystko, bo długość filmu uważam za jedną z większych wad. Pewnie łatwo dałoby się go istotnie skrócić, ograniczając się do przedstawienia faktów, rezygnując z reakcji autora, pytań retorycznych. Mam wrażenie, że jednak przede wszystkim za rozwleczenie odpowiadają powtórzenia. Powtórzenia pytań retorycznych, zestawień sprzecznych wypowiedzi. Zwłaszcza te ostatnie mnie w pewny momencie zirytowały, po pokazać raz – jasne, dwa razy – niech będzie, trzy – przerysowany środek stylistyczny. A było więcej. Niemniej, mimo wad, uważam, że warto.

Reportaż pokazuje, jak za pomocą kłamstw, a przede wszystkim odpowiedniego przedstawiania faktów, można zmanipulować ludzi. Czy może bardziej najpierw media, które zmanipulują ludzi. Mechanizm wydaje się prosty – zaistnieć gdziekolwiek, kolejne media podchwytują i dodają nieco od siebie. Zapewne w imię lepszej klikalności albo oglądalności. Nie mówimy bowiem o tabloidach, ale o mainstreamowych mediach.

Mechanizm jest prosty i stosowany w mediach cały czas. Pokazanie czegoś wraz z odpowiednią narracją. Nawet niekoniecznie totalnej fikcji. Bo czy zdobycie tytułu miss czegoś tam na jakimś konkursie[2], a potem niedopowiadanie, że chodziło o coś tam, więc zostaje sama miss, co sugeruje wygranie konkursu, to fikcja? Albo czy mówienie, że film miał premierę na konkursie w Cannes i niedopowiadanie, że chodzi nie o ten konkurs, to fikcja? Albo czy mówienie mój film o produkcji, w której na ekranie jest się kilka sekund to fikcja?

To, co jednak zaskakuje, to łatwość nabrania(?) mainstreamowych mediów. Bo między „aktorką hollywoodzką” a paroma sekundami w jednym filmie jest jakby różnica. I wypadało by jednak wiedzieć, z kim się rozmawia. No chyba, że ważne są tylko słupki. W tym przypadku – oglądalności. Rozmowa odbyta, program wyemitowany, następny proszę.

Co zabawne, Krzysztof Stanowski w swoim filmie także korzysta – świadomie lub nie – z podobnych manipulatorskich metod. Bo „zapytam 100 Hindusów, jeśli choć jeden rozpozna Natlię, to płacę 1000 zł” i „dowód” w postaci fragmentów w filmie jest przecież idealną do zmanipulowania metodą. Można pokazać 100 odpowiadających, ale to nic nie mówi o ilości zapytanych. Niewygodne odpowiedzi można wyciąć i pokazać, co się chce. Dodając wygodną interpretację lub pozostawiając (sugerując?) ją odbiorcy.

Marcin Prokop w usuniętym wpisie na Instagramie próbował usprawiedliwiać brak fact checkingu potrzebą sztabu ludzi. Próba usprawiedliwienia to pewnie za mocno powiedziane, bardziej chodzi o zabieg erytyczny.

Tu przypomniało mi się, jak w aucie włączyłem Trójkę. Tę „nową”. Włączyłem, bo niespecjalnie coś innego odbierało czy dawało się słuchać. Audycję prowadził Wojciech Cejrowski i prezentował muzykę zza oceanu jakoś tam powiązaną tematycznie. Między utworami gdakał jakieś banały o prezentowanych utworach. W pewnym momencie zapowiedział utwór jakiegoś wykonawcy, który mieszka w jakimś mieście. I tu nastąpiło coś, co mnie zmroziło. Dodał bowiem coś w stylu – cytat niedokładny – „albo mieszkał, bo nie wiem czy żyje”. Autor audycji muzycznej nie wie, czy prezentowany wykonawca żyje – lekki szok. I do tego porusza ten temat, w sposób niewymuszony, afiszując się ignoranacją – brak słów.

Wracając do sztabu ludzi i fact checkingu. Nie potrzeba sztabu. Wystarczyłoby, żeby rozmowa nie była pusta, o niczym, tylko miała jakąś treść. Zerknięcie na IMDB też może wzbudzić podejrzenia. Bo jeśli „gwiazda” nie „gwiazduje” (starring), to wiedz, że coś się dzieje.

Dlatego reportaż jest dla mnie w równej mierze opisem przypadku Natalii Janoszek, jak i pokazaniem niekompetencji mediów i fikcji, którą kreują na prawdę. I ta wykreowana prawda staje się rzeczywistością. Na przykład, gdy celebryta zaczyna interesować się -jak w tym przypadku – polityką.

UPDATE: Komentarz autora, który zdecydowanie trzeba przeczytać.

UPDATE 2: Zrobiło się jeszcze ciekawiej w kwestii standardów zawodowych i moralnych. Autor filmu „zapomniał” poprosić Edytę Bartosiewicz o zgodę na wykorzystanie utworu Skłamałam. Nie było jej też wymienionej w credits. Utwór ten jest jakby motywem przewodnim. Czy też bardziej – był, bo podobno film – po zwróceniu uwagi – miał zostać z niego wykastrowany. Zamiast przeprosić i zapłacić oczywiście.

[1] Określenie „film” nie jest najlepsze, ale takie utknęło mi w głowie i takiego chyba używa autor. Bardziej pasuje „reportaż”. Pisownia tytułu oryginalna, znaczy copy & paste z YouTube.
[2] Mam wrażenie, że te konkursy istnieją głównie po to, żeby realizować potrzebę zaistnienia i z niektórych nikt nie wychodzi bez tytułu.

Walter Tevis

Właśnie skończyłem czytać Gambit Królowej. Tak, książkę, tak, czytać. Większość czytelników będzie kojarzyć tytuł z serialu Netflix. Głośnego, genialnego serialu, dodajmy. Takiego, co to spowodował gwałtowny wzrost popularności szachów. Jeśli ktoś nie widział lub się waha czy warto – nie ma się co wahać, trzeba obejrzeć. Tym bardziej, że to ekranizacja powieści, więc zamknięta, stosunkowo niewielka, całość.

Na przeczytanie książki miałem ochotę od dawna, więc gdy w ebookpoint.pl pojawiła się na promocji[1], natychmiast kupiłem. Chwilę mi zeszło nim do niej dotarłem i przeczytałem. Zwykle staram się najpierw przeczytać książkę, jako pełniejszy oryginał, potem sięgać po filmy. W tym przypadku o istnieniu książki dowiedziałem się po tym, jak polecono mi serial. No i okazuje się, że nie ma takiej potrzeby – ekranizacja jest w zasadzie wierna. A nawet lepsza od oryginału i zmiany są drobne i raczej na plus. Czytając, szczególnie początek, miałem ogromy szacunek do twórców serialu, że z tak lakonicznej i suchej książki wycisnęli tak wiele. Znajomość serialu zdecydowanie pomogła w lekturze i podniosła jej jakość. Myślę, że bez znajomości serialu oceniłbym książkę niżej.

Miało być jednak o autorze, nie o książce. Po przeczytaniu spojrzałem jeszcze raz na autora i zupełnie nic mi jego nazwisko nie mówiło. Sprawdziłem więc i okazuje się, że napisał Przedrzeźniacza. Powieść SF, która bardzo mi się podobała. Pogrzebałem nieco[2] i dotarłem do strony poświęconej autorowi. Zaliczyłem lekki opad szczęki. Trzy z sześciu[3] powieści zekranizowano jako filmy. Czwarty jest Gambit królowej zekranizowany jako serial. Wow! I jednocześnie, po sprawdzeniu pozostałych książek na Biblionetce, rozczarowanie. Tylko trzy z jego powieści zostały przetłumaczone na język polski. Szkoda, bo raczej nie są to pozycje za które zabierałbym się w oryginale.

[1] Codziennie dają jedną książkę w cenie 9,90 zł. Pozycje raczej losowe, ale trafiają się perełki.
[2] Zgrabny eufemizm na wpisałem nazwisko w wyszukiwarkę, nieprawdaż?
[3] Nie pisał wiele, powody można sprawdzić na Wikipedii.