Watomierz.

Watomierz GreenBlue GB202

Źródło: Nokaut.pl (dead link)

Pomysł sprawdzania, ile jakie urządzenie zużywa prądu chodził za mną od dłuższego czasu i trochę pokrywa się z konikiem urządzeń, które mają niski pobór prądu energię i działają na energię słoneczną. Parokrotnie przeglądałem watomierze na Allegro, ale nie zdecydowałem się na wybór i zakup – głównym problemem była dolna granica działania, która dla większości modeli wynosi 5W i niezbyt chętne chwalenie się nią przez sprzedających. Trochę sporo, bo planowałem mierzyć przecież różne urządzenia, zużywające niewielkie ilości energii.

Ostatnio zdecydowałem się na zakup i to nie na Allegro, tylko w sklepie. Wybrany model to GreenBlue GB202. Oczywiście z funkcji zależało mi wyłącznie na pokazywaniu zużycia energii z możliwie dużą dokładnością i możliwie od najniższej wartości. Wygląda, że mierzy z dokładnością do 0,1 W, czyli bardzo przyzwoicie, a najniższy wynik, który do tej pory udało mi się zmierzyć to 0,5 W, czyli działa już poniżej 1 W. Dokładnie o to chodziło. 🙂

Zabawka jest absolutnie fantastyczna i na razie dość chaotycznie mierzę, co się da, ale jest plan usystematyzowania pomiarów zużycia energii elektrycznej dla różnych sprzętów i zamieszczania tego w sieci, żeby ludzie chcący oszczędzać energię wiedzieli na co zwrócić uwagę. Już w tej chwili widzę, że zużycie energii przez różne sprzęty jest mocno nieoczywiste. Przykładowo, z ciekawostek: włączona w trybie standby drukarka, z zapaloną diodą, zużywa mniej prądu, niż wyłączona przyciskiem i pozornie martwa. Niebawem wrzucę instrukcję do tego watomierza i zacznę publikować dane o sprzętach. Stay tuned.

UPDATE: Z tymi zachwytami nad dokładnością to się pospieszyłem, bo opieram się wyłącznie na tym, co pokazuje miernik, a powinienem napisać raczej, że ma szansę być dokładny. Jak podpowiadają dobrzy ludzie przydałby się test, czy choćby urządzenie pobierające 100 W i urządzenie pobierające 2,5 W po podłączeniu jednocześnie będą pobierały 102,5 W. Na razie problem ze znanymi punktami odniesienia – nie mam zwykłych żarówek pod ręką. Czajnik elektryczny o mocy nominalnej 1800 W zużywa niby 1802 W i powoli spada o pojedyncze W.

Mity weganizmu i wegetarianizmu.

Słowo wstępne.

Do napisania tego wpisu zbierałem się od jakiegoś czasu przy okazji obserwacji argumentów pojawiających się na okolicznych blogach, Facebooku i ogólnie podczas wzmożonej aktywności  pro wege, że tak ją ujmę (BTW fajnie, że coś się ruszyło). Miałem wątpliwości, czy w ogóle zamieszczać ten wpis, bo słabo wpisuje się on w formułę tego bloga, ale nie mam innego miejsca, więc korzystając z tego, że mam kategorię Inne na różne różności tego typu będzie tu. W każdym razie jego celem nie jest ani atakowanie weganizmu czy wegetarianizmu (sam nie jem mięsa od czasu, który pewnie łapie się na określenie „dłuższy”), ani – tym bardziej – jego propagowanie. Po prostu widzę pewne nieścisłości i argumenty, które budzą moje wątpliwości.

Jedzenie wegańskie jest tańsze.

Teoretycznie powinno być taniej i to sporo, bo hodowla mięsa jest mało efektywna, jeśli chodzi o ilość dostarczanego pokarmu roślinnego do ilości otrzymanego mięsa, ale nie jest. Parówki sojowe to 40 zł/kg (8 zł za 4 sztuki, 200g), zwykłe są za mniej, niż 20 zł/kg, czyli o połowę taniej. Co prawda nie do końca one mięsne, a porządne parówki, tylko z mięsa, kosztują blisko 60 zł/kg, ale jednak większość ludzi tak będzie porównywać.

Mleko sojowe czy ryżowe to 8-10 zł/l, zwykłe od krowy to 2-3 zł. Owszem, w Biedronce da się kupić napój sojowy za 4-5 zł/l, ale tylko smakowy i słodzony nieprzyzwoicie.

Pasztet sojowy (albo z innych strączkowych i warzyw) to okolice 30 zł/kg. Zwykłe pasztety to 12-14 zł/kg. Sama soja w sklepie – ponad 10 zł/kg. Co ciekawe, soja konsumpcyjna w skupie jest ponad 5 razy tańsza, więc może po prostu pośrednicy zdzierają nieprzyzwoicie? Podobnie jest z jabłkami – sadownicy skarżą się, że nie opłaca się sprzedawać za ok. 0,5 zł/kg, a w sklepach ceny 2-4 zł/kg.

Jedzenie wegańskie to mniej cierpienia zwierząt.

Generalnie tak, ale niekoniecznie. Wszystko zależy od tego, jak policzymy cierpienie i co jemy. Skrajnie może się zdarzyć, że produkty roślinne transportowane będą przez pół świata i w transporcie zginą ogromne ilości owadów, a kura znosząca jajka będzie karmiona lokalnie zbieranym ziarnem. Piszę o takiej możliwości, bo kiedyś w dyskusji „oberwałem” niewymuszoną propozycją diety wegańskiej składającej się z papai i bananów. No, pewnie przesadzam, ale tylko te składniki zostały wymienione. No i pytanie, czy śmierć istoty żywej, jaką jest mrówka ma równe znaczenie, co śmierć kury? A jeśli nie, to jaka jest różnica, czy też – bardziej – przelicznik? Nie zmienia to faktu, że dieta wegańska oparta o możliwie lokalne produkty będzie niosła najmniej cierpienia. I – zupełnie przy okazji – najmniejszy ślad ekologiczny.

Zupełnie przypadkiem natknąłem się na ten wpis, który odsyła do źródła tłumaczącego, czemu wegetariańskie jedzenie to „więcej krwi na rękach”. I wynika, że w przypadku Australii wcale nie jest takie oczywiste, co jest lepsze. Jakby ktoś znalazł rozsądne obalenie, to chętnie posłucham. I tak, wiem Australia jest nietypowa.

Niejedzenie mięsa to lepszy byt zwierząt.

Wyobraźmy sobie, że wszyscy ludzie na świecie przestają jeść mięso. Co się dzieje? Mamy stada niepotrzebnych, zjadających paszę i nadal zanieczyszczających środowisko (gazy cieplarniane) krów i świń. Będących konkurencją lub wręcz szkodnikami dla upraw roślin, które będą naszym pożywieniem. Może brutalne pytanie, ale jaki jest sens utrzymywania ich przy życiu? Kolejne zagadnienie to: co będą jadły psy i koty? A może naturalnym kolejnym krokiem opartym o etykę będzie rezygnacja z hodowli tych zwierząt? Niebyt jako lepszy byt?

Chyba jedyną grupą zwierząt, której bezdyskusyjnie by się poprawiło, są zwierzęta morskie (ryby, ale nie tylko) – mają na tyle rozłączny z naszym ekosystem, że pewnie faktycznie by im się poprawiło.

Każdy może zostać weganinem.

Nie, chyba, że w grę wchodzi zmiana miejsca zamieszkania, albo – kosztowny na różne sposoby, patrz parę punktów wyżej – transport żywności. Ludzie z obszarów podbiegunowych, gór, wysp i wybrzeży mogą mieć spore trudności w zdobyciu odpowiednich ilości pożywienia roślinnego z braku miejsca do uprawy roślin lub możliwości uprawy tylko gatunków, których zwyczajnie nie jesteśmy w stanie wykorzystać bezpośrednio (typu trawa na łące). Dotyczy to jednak tylko ludzi zdobywających pożywienie samodzielnie lub z najbliższej okolicy. Sklepy – w których w naszym otoczeniu zaopatruje się większość ludzi – sprawiają jednak, że każdy, kto się uprze, może jeść tylko mięso. A większość mięsa dostępnego w sklepach powstaje w oparciu o rośliny uprawiane specjalnie w tym celu i nadające się do spożycia przez ludzie, lub na terenach pozwalających na uprawę roślin nadających się do spożycia przez ludzi.

Wykorzystywanie wielu części zabitych zwierząt jest złe.

Zdarza się, że filmy propagujące weg*nizm przedstawiają rzekome okrucieństwo i bezduszność polegające na totalnej eksploatacji ciał zabitych zwierząt – użycie mięsa, wnętrzności, skóry, MOM, i kości. Logika podpowiada jednak, że skoro zwierzę i tak jest zabijane z jakiegoś powodu, to jednak lepiej zużyć wszystko, niż część wyrzucić – nie będzie niepotrzebnych śmieci ani zabijania kolejnych zwierząt w celu pozyskania odpowiedników niewykorzystanych części. Skutkiem ubocznym, będącym nie na rękę osobom propagującym weganizm, jest obniżenie ceny (każdą miarą, także śladu ekologicznego) wszystkich produktów powstających z zabitego zwierzęcia.

Jedzenie wegetariańskie jest zdrowe.

Niekoniecznie. IMO to, czy jedzenie (dieta) będzie zdrowa, czy nie, to złożone zagadnienie i można mieć zdrową dietę zawierającą mięso, oraz niezdrową dietę opartą wyłącznie na roślinach. Tak samo można przytyć (a nawet się nieźle spaść!) nie jedząc mięsa. Cola i chipsy są przecież wegetariańskie! 😉

Powyższe punkty zapewne nie wyczerpują całości zagadnienia. Na pewno są – celowo – przerysowane i przedstawione nieco przekornie. I są jedynie krótkimi zarysowaniami tematów, które ma skłonić do chwili refleksji. Dziękuję za uwagę.

Konto z premią BGŻ.

Karta kredytowa

Źródło: karta kredytowa.

Jakiś czas temu mBank wprowadził opłatę za kartę, co sprawiło, że zacząłem szukać alternatyw. Mieli też parę innych wtop od tamtego czasu i w zasadzie gdyby nie świetne płatności online, to dawno bym się z nimi zupełnie pożegnał.

Pierwszą alternatywą na darmowe konto z darmową kartą[1], którą znalazłem było konto dbNET, które założyłem rok temu i z którego – jako konta do karty – jestem zadowolony. Zawsze jednak chciałem mieć więcej, niż jedną kartę – i można mieć grosze na niej, więc mniejszy problem, jak zginie, i zawsze można nią zapłacić w przypadku awarii systemu w jednym banku.

Teraz, po tym jak w czasie Euro 2012 byłem bombardowany reklamą z wiewiórkami, przypomniałem sobie o tym, że BGŻ miał w ofercie konto z premią, które rozważałem jako drugą alternatywę dla mBanku. W zasadzie wtedy było to konto z podwyżką, czyli inny produkt ale różnica jest kosmetyczna i minimalna.

Nie jest to dokładnie wariant polegający na niepłaceniu i braku dodatkowych warunków, bo miesięczna opłata za kartę wynosi 8 zł (obniżana do 5 zł przy płatnościach kartą za min. 300 zł), ale przynajmniej po spełnieniu wymagań (czytaj zrobieniu questa) można nie tylko nie stracić, ale wręcz zarobić parę zł.

Konkretnie: prowadzenie zero zł, wypłaty z wszystkich bankomatów w Polsce za darmo, przelewy przez internet za darmo, opłata za kartę 8 zł miesięcznie (5 zł w przypadku płatności kartą za min. 300 zł). Od najwyższej wpłaty, która wpływa na konto (nie musi to być wynagrodzenie/emerytura/renta – źródło: pracownik banku) otrzymujemy 1 zł za każde wpłacone 100 zł, ale nie więcej niż 50 zł, o ile dokonamy 3 płatności kartą. Czyli szykuje się matematyka i konieczność pamiętania ile razy płaciliśmy i ile w sumie wydaliśmy, czyli quest, którego pierwotnie chciałem uniknąć: minimum 3 płatności za minimum 300 zł, aby otrzymać premię (do 50 zł) i zapłacić 5 zł za kartę. Przy wpływie 2000 zł i nazwijmy to aktywnym korzystaniu zarobimy na czysto 15 zł, przy wpływie 5000 zł – 45 zł. No to mnie przekabacili tymi paroma zł…

Dokładna recenzja konta z premią jest tutaj, ale parę subiektywnych odczuć opiszę sam. Konto założyłem w oddziale, bo i tak miałem parę pytań dodatkowych (są wersje zdalne). W oddziale raczej kolejki i nie chciałbym musieć korzystać do wypłat (nieodparte skojarzenie z kolejkami na poczcie), na szczęście nie była to kolejka do stanowisk z zakładaniem kont. Zakładanie i aktywacja karty bardzo proste, nie trzeba dzwonić i męczyć się z IVR. Logowanie do systemu przez internet takie dla ludzi – można samemu określić login i hasło (są pewne ograniczenia). Pewnie potencjalnie niezbyt bezpieczne, ale za to wygodne. Lepiej, niż w mBanku (narzucony login) i w DB (narzucony login i numeryczne hasło). Kartę przysłali szybko i dają do wyboru różne opcje aktywacji (wybrałem przysłanie karty i aktywację SMS). Zobaczymy jak to wszystko działa w praktyce (przewidywane aktualizacje wpisu).

Taka jeszcze uwaga ogólna – 3 banki jednocześnie to chyba maksimum, które jestem w stanie tolerować. Chętnie bym tę liczbę zredukował do dwóch, ale przelewy online mBanku wydają się póki co niezastąpione. Zobaczymy jeszcze jak to w BGŻ wygląda w praktyce…

[1] Nie ma darmowych obiadów, chodzi o wariant maksymalnie zbliżony do darmowego, bo pełne zero zł, bez żadnych warunków dodatkowych typu ilość transakcji, kwota transakcji czy określone wpływy za prowadzenie i kartę ciężko znaleźć.

UPDATE: Karta MasterCard, którą dają dają do konta z premią to wersja tradycyjna, nie zbliżeniowa. Dla mnie – i pewnie dla większej grupy paranoików – zaleta, bo coraz trudniej takie coś dostać, w niektórych bankach wręcz nie są dostępne.

UPDATE: Wyświetlanie historii operacji na koncie jest skopane – nie wiem czemu, ale jest głupie ograniczenie czasu objawiające się komunikatem Zakres nie może przekraczać 31 dni.