Jak wykręcić 500+?

Nie mogłem się powstrzymać przed clickbaitowym tytułem. Tym razem nie będzie o państwowych dotacjach na dzieci, tylko podsumowanie sezonu rowerowego.

W maju zapowiadałem, że biorę udział w wyzwaniu Kręć kilometry. Właśnie sobie uświadomiłem, że dziś jest ostatni dzień września, a wyzwanie zostało zaliczone już jakiś czas temu. Znaczy mam taką nadzieję, bo pisze, że 100%, ale czy kilkuset metrów nie brakuje – nie mam pojęcia. W każdym razie za ostatni rok pokazuje mi 512 km. A było przecież parę km przejechanych bez rejestracji, stąd plus w tytule.

Wyzwanie okazało się prostsze, niż myślałem. We wrześniu już prawie nie jeździłem – przejechane raptem 27 km. Przeważyły względy logistyczne – nie mogłem brać swojego roweru, a Nextbike to jednak nie to samo.

Nie ukrywam też, że mam problem z pogodą i była głównym czynnikiem powodującym, że jeździłem mniej, niż bym mógł. Nie lubię jeździć ani jak jest bardzo gorąco, ani jak jest zimno. Dlatego odpuszczałem rower w największe upały, wybierając śmierdzące wówczas tramwaje. Smutne, ale niektórzy mają problem z higieną, a w upały się to potęguje. Z kolei wrzesień to już chłody. Ręce jeszcze nie kostnieją, ale w uszy zimno. Być może rozwiązaniem są nauszniki, jakoś nie sprawdziłem.

Natomiast największym sprzymierzeńcem był nawyk. Do pracy jeździ się całkiem miło i poza częścią urlopową i paroma dniami deszczowymi mógłbym wybierać rower niemal codziennie. Co oznacza, że teoretycznie mógłbym celować nawet w dystans dwukrotnie dłuższy…

Skutek uboczny: zacząłem trochę biegać. Weekendowe bieganie dobrze się łączy z dojazdami do pracy rowerem w tygodniu. Taka powiedzmy synergia.

Kręć kilometry – plan na 2018

Sezon rowerowy rozpocząłem nadspodziewanie dobrze w tym roku. Tak mi się przynajmniej wydawało. Co prawda na rower wsiadłem dość późno, bo pod koniec kwietnia, ale pogoda sprzyja częstym dojazdom rowerem do firmy.

Kręć kilometry ma w tym roku trochę ciekawych wyzwań. Niektóre śmieszne, typu 31 km w maju, co można zrobić bez stresu w 1 dzień, przez te ciekawsze, dłuższe. Jak np. 1500 km w maju (nie ma szans, zupełnie, przynajmniej nie w moim wydaniu, gdzie większość to wycieczki z dziećmi i dojazdy do pracy), po 500 km w okresie od początku maja do końca września, co wyglądało na zupełnie realne. Dodam tylko, że te wyzwania bardzo miło motywują – jest motywacja, ale bez żadnej spiny.

500 km na rowerze to dla mnie sporo, biorąc pod uwagę dotychczasowe wyniki, ale maj był zachęcający. Postanowiłem policzyć, czy się uda. Niby mogę przejechać 40 km tygodniowo, ale nie jeżdżę zawsze gdy mogę, bo albo pogoda nie sprzyja, albo coś wypadnie. Sprawdziłem statystyki i wychodzi przejechanych 80 km, czyli jakaś połowa teoretycznego dystansu. Miesięcy jest pięć, więc powinienem robić 100 km miesięcznie, jeśli mam zaliczyć wyzwanie. Będzie ciężko, bo po drodze jeszcze urlop, a wtedy nie jeżdżę. Niemniej, będę próbował. W końcu te 20 km to jest jakaś godzinka czy dwie jazdy więcej. 🙂

Majówka

Dziwna to majówka i dziwny urlop. Jedno i drugie poszatkowane i pracowite. Pierwszą i najważniejszą rzeczą do załatwienia była – jak zwykle spóźniona – zmiana opon na letnie. Spojrzałem na felgi od zimówek i stwierdziłem, że warto je odświeżyć, bo trochę ruda zaczyna wychodzić. A skoro zakładam letnie, to najpierw letnie. Poszedłem na łatwiznę – spray czarny matowy, wyklejenie boku opony taśmą malarską, przetarcie drucianą szczotką i papierem ściernym. Jest powiedzenie, że gdy masz młotek, wszystko wygląda jak gwóźdź. Zmieniłbym na gdy masz spray, wszystko wygląda jak wymagające malowania. Faktem jest, że sprayem maluje się bardzo fajnie – łatwo i szybko. Niestety, przygotowanie felg zajmuje dłuższą chwilę. I oczywiście na jedną stronę z kół letnich zabrakło mi spray, a jak pojechałem dokupić w niedzielę, to okazało się, że sklep już zamknięty, więc w sumie zeszło znacznie dłużej, niż planowałem, więc odświeżone zostały tylko letnie. Zimówki i zapas muszą dłuższą chwilę poczekać.

Potem musiałem wrócić – tym razem pociągiem – do Poznania. Jedna sprawa do załatwienia, ale głównym powodem było złożenie PITa. Również tradycyjnie w ostatni dzień. Powody składania na papierze są różne – coś mi świta, że pod Linuksem nie szło to łatwo, trzeba mieć jakieś dodatkowe dane z poprzednich lat, a jakieś dziwne dodatki ostatnio jeszcze musiałem rozliczać. Głównie jednak chodzi o to, że papierowe mam przećwiczone, a nie chce mi się kombinować w ostatni dzień z nowym sposobem.

Oczywiście mogłem wysłać PIT pocztą, ale była jeszcze sprawa na miejscu, a stwierdziłem, że w pociągu sobie poczytam. Faktyczni, nadrobiłem lekturę i mam nadzieję, że wciągnę się z powrotem do czytania książek bo – wstyd się przyznać – to pierwsza przeczytana „moja” książka w tym roku. Nieco zasługa tego, że łapię się za cegły, niektóre nie podpasowują, a nie lubię brać się za kolejną książkę mając nieprzeczytaną inną.

Załatwiwszy temat opon, stwierdziłem, że zrobię lepszą składankę z muzą do auta. Do tej pory używałem uszkodzonej karty pochodzącej z Raspberry Pi (całkiem dobrze sobie radziła, ale w sumie nic dziwnego, to tylko odczyt, a uszkodzony jest IIRC konkretny fragment). Niestety, okazało się, że nowe utwory nie wejdą. Nie wiem czy to zaleta mtp[1], czy łapały się w uszkodzony obszar. Może kiedyś pobawię się w diagnostykę (ciekawe czy radio poradzi sobie z dwiema partycjami?), teraz po prostu pojechałem do sklepu i kupiłem nową. Oraz żarówkę do świateł pozycyjnych, w końcu. TBH wymieniłbym już dawno oryginalne W5W na stosowne LEDy, ale podobnoż się czepiają na przeglądach. Nie wiem czemu, w końcu i tak to praktycznie nie świeci, więc wolałbym, żeby przynajmniej prądu nie brało, przy zbliżonej jasności.

Tak naprawdę kupiłem dwie karty. Druga wylądowała w Raspberry Pi robiącym za router GSM. Tu słowo o stabilności Linuksa i rozwiązań chałupniczych (rpi + modem USB + hub USB), bo miałem niedawno okazję na ten temat rozmawiać. Albo raczej jeden uptime:

08:32:00 up 287 days, 18:42, 1 user, load average: 0.06, 0.08, 0.08

Głównym zasłużonym jest tu… prąd, bo router działa bez UPSa…

Kartę wymieniłem, bo chciałem zrobić upgrade Raspbiana – lada moment Debian Jessie przestanie być wspierany, a używany Raspbian właśnie na nim bazował. Poszedłem na łatwiznę i po prostu wrzuciłem najnowszy image,  bazujący na Stretch, dograłem brakujące pakiety i wrzuciłem kluczowe pliki z konfiguracją. Jestem nieco zaniepokojony, że taka rzeźba na szybko zaczyna mi wychodzić. Chyba muszę to na Githuba wrzucić. I może jakieś ansible do kompletu? W sumie rozjechała się tylko jedna rzecz – wyciąganie IP z interfejsu w jednym skrypcie. I tylko dlatego, że ifconfig zmienił format, więc automatyzacja i tak nic by tu nie pomogła…

Poza tym, sporo działki. Trochę pomogłem rodzicom na działce, trochę odpocząłem. Generalnie raczej pracowicie, choć i tak wielu rzeczy nie udało się zrobić, jak np. porządków z przekierowaniem ruchu ze starego bloga. Ale to może jeszcze w weekend ogarnę.

[1] Korzystałem z telefonu, bo okazało się, że nie bardzo mam czytnik kart micro SD – muszę kupić jakiś tani badziew i niech leży na takie okazje, bo wyciąganie modemu USB to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej.