Urlop.

Tradycyjnie urlop spędzony offline, przynajmniej jeśli chodzi o komputer. No, nie licząc jednego włączenia – zabranego awaryjnie, jakby coś w pracy wybuchło – laptopa, żeby zapłacić rachunki (tak to jest, jak się zapomni przed urlopem przelewy ustawić). I nie licząc klikania z komórki – bardziej tylko odczyt, ale nie do końca.

Pogoda generalnie dopisała. Tak naprawdę zimno było tylko pierwszego dnia i głównie za sprawą zimnego wiatru, potem już całkiem znośnie. Deszcz oczywiście też był, ale całkiem miło jest popatrzeć sobie na porządną ulewę. Szczególnie, jeśli jest ona wieczorem, siedzi się z suchego domku, a w dzień znowu świeci słońce.

Dopisały zwierzęta. Na środku ścieżki w lesie spotkaliśmy małego węża – prawdopodobnie żmiję. Długość ok. 10-15 cm, wyraźnie zarysowana głowa, brązowy. Na grzbiecie chyba cieniutka kreska (ale nie zygzak), z dwoma czy trzema odejściami na bok. Mam zdjęcie i film, ale pewnie nic nie będzie widać, bo z telefonu.

Poza tym były tradycyjnie biedronki, stonki, trzmiele, z daleka szerszenie (tych to mogłoby nie być, a chyba jakaś plaga w tym roku, bo w Szczecinie koło domu też widziałem), ślimaki. Z nowych zwierząt: winniczki, stonogi(?), chrabąszcze majowe (sztuk dwa, z czego jeden uratowany z dzioba wróbla) i najzupełniej żywy małż (chyba rogowiec bałtycki).

Skoro o ptakach mowa, to w Dziwnowie mewa planowała zamach przy użyciu łba ryby. Szczęśliwie spudłowała o kilka metrów, ale huk łba spadającego na piasek był przyzwoity.

Jeszcze wcześniej, po drodze nad morze, wypad na imprezę do domku w lesie. Tak sobie myślę, że nie byłoby złą opcją mieszkać na stałe gdzieś za miastem. Tylko dojazd do miasta do pracy, szkoły itp. to masakra, z wielu względów. Ech…

Trawa jest bardziej zielona – ponownie.

Niektórzy to chyba się nigdy nie zmienią. Przeglądam stare wpisy o zmianie pracy i mam wrażenie, że nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o moje podejście. Krótki opis sytuacji – jakieś dwa(? może nieco mniej, ale tak to odbieram; półtora roku przynajmniej) lata temu większość udziałów w obecnej firmie wykupiła inna firma. Wywołało to w owym czasie spore zamieszanie u nas, bo nikt nie wiedział, co będzie, jak będzie itd. Po jakimś czasie się sytuacja się ustabilizowała, wiele się nie zmieniło, wszyscy przeszli nad tym do porządku dziennego, praca toczyła się po staremu. Ale jakieś ziarno niepewności zostało.

Niedawno czynnie pojawiła się we władzach firmy osoba z firmy, która wykupiła większość udziałów. Kilka(naście) tygodni temu miła pani z HR przeprowadziła wywiady z ludźmi w firmie. Co kto robi, co mu się podoba, co nie, kompetencje. Taka prawie rozmowa rekrutacyjna. W sumie jedyną informacją jaką dostałem, było, że jak przejmują firmy to nie zwalniają raczej pracowników. Ale tyle to już zdążyłem wywnioskować. Dodając jeden do jeden wyszło mi, że koniec jest bliski (wbrew temu, co niektórzy pracownicy u nas twierdzili).

No i na początku grudnia dostałem oficjalną informację o wchłonięciu większej części obecnej firmy i propozycję bezproblemowego przejścia do firmy obok. Zmiana stanowiska, zmiana warunków pracy, z szansą na wyprostowanie pewnych upierdliwości, które tu od lat się nie zmieniły, a które z czasem stawały się coraz bardziej irytujące (głównie dyżury). Cóż, jak coś nie zmienia się od lat, to pewnie nie zmieni się nigdy… Wybór między niczym (bo nie dostaliśmy z firmy przejmującej żadnej informacji, jak widzą naszą pracę – stanowiska, warunki – po wchłonięciu) AKA czarną dziurą AKA chyba znowu zostanie po staremu, ale może coś się zmieni (pytanie czy na lepsze) a taką szansą był dość prosty. Została do załatwienia papierkologia i niefajny okres pracy poniekąd na dwa fronty.

Żałuję rozstania z dotychczasową ekipą, bo była naprawdę rewelacyjna i dająca radę z różnymi dziwnymi rzeczami (ilość R’n’D w pracy była zacna, nowości też, trochę szkoda, że nie do końca się to – z różnych względów – na wdrożenia produkcyjne przekładało). Ale nową ekipę znam i też wygląda OK (nie chwaląc dnia przed zachodem słońca). Zresztą ze starą ekipą mam nadzieję utrzymać kontakt, nie tylko zawodowy. Jak będzie, zobaczymy za kwartał, może pół roku. W każdym razie coś się kończy, coś zaczyna.

Zresztą, chyba coś dziwnego na rynku pracy się dzieje, bo prawda jest taka, że ostatnio (powiedzmy ostatni kwartał) wszyscy dookoła zmieniają pracę, a im bliżej końca roku, tym więcej ludzi zmienia. Poczynając od firm, z którymi współpracujemy, po znajomych z netu. Zresztą, właśnie niedawna rozmowa ze znajomym z netu zasiała spore wątpliwości co do sensu dotychczasowej sytuacji. Więc tak czy inaczej do końca stycznia (no, może do końca lutego) musiało się coś zmienić…

I tyle zamiast podsumowania roku 2011 (ten wpis nie miał być w żaden sposób podsumowaniem roku), który był rokiem bardzo mieszanym – trochę plusów, trochę minusów. Jak zwykle. Generalnie nie oceniam go źle.