Demonstracja przeciw ACTA w Poznaniu.

Tej! Wuchta wiary przeciwACTA

Powyżej zdjęcie jednej z wielu grafik, jakie pojawiły się w Poznaniu na murach w związku z protestami przeciw ACTA.

Zgodnie z tym, co zapowiadałem w poprzednim wpisie, wybrałem się na demonstrację przeciw ACTA. Czemu poszedłem, choć przekonany jestem o nieskuteczności protestów w obecnej formie? To proste. Uważam, że protest na ulicy ma wielokrotnie większy skutek, niż tylko wirtualny. A z przyjęciem ACTA się nie zgadzam. Z braku lepszych pomysłów postanowiłem to stanowisko zademonstrować.

Dotarłem, mocno spóźniony, na poznański plac Wolności (info gdzie poszli demonstracji dostałem od znajomych jadących miastem). Zobaczyłem sporo, głównie młodych ludzi, skandujących słabo zrozumiałe hasła. Mówiących przez megafon w ogóle nie mogłem zrozumieć. Dominowały okrzyki antyrządowe (Tusk ty łotrze, w Poznaniu nikt cię nie poprze) oraz Nie dla ACTA płynnie przechodzące w jebać ACTA. O ile dobrze słyszałem, bo przyznaję, że zrozumienie wykrzykiwanych haseł nie jest moją mocną stroną (disclaimer obowiązujący przez cały wpis). Natomiast pewnikiem jest, że było – bardzo popularne i powtarzane później często – Donald matole, skąd będziesz ściągał pornole. Które nieodmiennie budziło mój niesmak, bo przecież nie o ściąganie pornoli toczy się gra. No i oczywiście kto nie skacze, ten za ACTA (też bez sensu, jedyny pozytyw, że trochę ruchu na mrozie mogło pomóc się ogrzać). Jednak brałem poprawkę, że cel może być zamglony, a grupy różne. Z ładnych, częstych a przy tym poznańskich haseł: wuchta wiary przeciw ACTA.

Zgromadzone były różne – że tak to ujmę – frakcje: od lewicy do prawicy, sporo zwykłej młodzieży, trochę ludzi wyglądających na „informatyków”, różne, raczej mało widoczne subkultury. Było sporo zwykłych przeciwników obecnego rządu. Mocna reprezentacja broniących wolności TV Trwam z ładnymi transparentami (o, tu stosowna fotka, dokładnie o takie chodzi), podczepiających się pod protest w ramach jakiejś wolności w mediach. Wielu „fotografów” – że tak nazwę osoby, które nie wyglądały na zawodowych fotografów, ale raczej przyszły pofocić, niż protestować. Póki co nie widziałem policji (w ogóle).

Po chwili wyruszyliśmy dalej. Nie znałem planu (wiedziałem tylko, że start na Rynku), więc poszedłem. Przemarsz środkiem ulicy. Trochę dziwił brak policjantów, nawet tych zatrzymujących auta, ale wszystko przebiegało sprawnie i spokojnie. Trochę więcej okrzyków antyrządowych, zaczęło się dość częste od tej pory raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę (kolejne hasło, którego nie lubię, bardzo nie na miejscu, bo pewnie z 1/3 idących łapałaby się w to określenie…), oraz chodźcie z nami. Jakoś obiła mi się o uszy rozmowa, że idziemy pod zoo. Brak logiki w tym postępowaniu (co złego zrobiły zwierzęta?) jakoś mnie nie zdziwił. Tu uwaga dotycząca późniejszych relacji w mediach – wspomina się, że pod siedzibę PO (bo taki był faktyczny cel, nie zoo), poszło 500 osób, a na placu Wolności było 2,5k. Cóż, miałem wrażenie, że z placu prawie wszyscy. Ekspertem od tłumów to ja nie jestem, ale 500 to IMO jest bliższe jednej pełnej dużej sali kinowej, a tu wyglądało mi na kilka razy tyle ludzi.

Dotarliśmy – naprawdę bardzo spokojnie, przynajmniej z tego co widziałem – w okolice zoo. I tu niespodzianka – wpadła na sygnale „polewaczka” (są to pierwsi policjanci, których widzę). Co powoduje pewien wyczuwalny wzrost adrenaliny w tłumie, który zaczyna skandować gdzie są czołgi. Polewaczka zajeżdża tak, że blokuje przejście do zoo. Przynajmniej tak to widać ze środka – nie widzę ani początku, ani końca tłumu. W międzyczasie pojedyncze osoby wchodzą na wiaty przystanków. W sumie jedna dziewczyna (powitana skandowaniem pokaż cycki – nie pokazała) i jakichś dwóch kolesi. Nadal jest spokojnie, choć zauważam pierwsze osoby z browarami. Po chwili tłum zaczyna kierować się przez Zeylanda, żeby obejść blokadę. Cały czas zastanawiam się, po co idziemy do zoo… W trakcie obejścia okazuje się, że jest budowa. Sterty kostki na chodnik. Cóż, nie wygląda to dobrze, myślę. Ludzie wchodzą na te sterty. Nadal jest spokojnie, ale zaczynam zastanawiać się, bardziej kiedy ktoś wpadnie na głupi pomysł, niż czy wpadnie…

Obejście nie udaje się – w pewnym momencie czoło zaczyna skandować zawracamy. No więc zawracamy. Stwierdzam, że liczba spożywających piwo nieznacznie wzrasta, ale z drugiej strony widać matki z małymi dziećmi. Zdecydowanie daje się odczuć brak celu, który – jak podejrzewam – skatalizuje się w jakichś głupich pomysłach pojedynczych jednostek. W sumie przyszedłem prosto z pracy, więc robię się głodny… I wtedy pojawia się policja z pałami, tarczami i w hełmach. Jest to dziwne, bo wcześniej żadnej policji – poza polewaczką – nie widziałem. Co ciekawe, policja nic nie mówi, nie nawołuje do rozejścia się. Jak dla mnie czysta demonstracja siły. Poparta polewaczką, która zaczyna kręcić, albo raczej celować, armatką – początkowo trochę strasząc, powodując przerzedzenie, a później trochę moim zdaniem prowokując tłum.

Zmoknięcie przy okolicach zera stopni jest słabym pomysłem, a im bardziej patrzę na sytuację, tym bardziej widzę, że skończy się konfrontacją, poza tym, limit czasu wyczerpany. Wracam do domu. Luźniejsze grupki stoją aż do ronda Kaponiera. Wracających jest więcej. Od samego początku idę za grupką kilku (ok. sześciu) chłopaków. W pewnej chwili, na wysokości Gwarnej jadą suki na sygnale. I skręcają do nas. Jeden, charakterystycznie (jasno) ubrany koleś z idących przede mną szarpie się z innym. Policjanci, w pełnym rynsztunku (OK, bez tarcz) zawijają go do suki i gonią za innym. Dziwna sprawa, myślę. Przecież taki kawał szli spokojnie, w ich zachowaniu nie widziałem żadnych objawów agresji. Jeszcze kilkadziesiąt sekund wcześniej był spokój. Zastanawiam się, czy szarpali się między sobą, czy z kimś innym. Na przyjazd po wezwaniu do bójki policji raczej nie starczyłoby czasu… Po namyśle: tajniacy?

Po przyjściu do domu przeczytałem na sieci, że część od pl. Wolności była nielegalna i poszli „zadymiarze”. Cóż, zadymiarzy zdecydowanie nie widziałem (chyba, że teraz taka ta młodzież niedorobiona, ale w to po zajściach w W-wie nie wierzę) i się do nich nie zaliczam. Widziałem trochę nudzącej się młodzieży, trochę chcących zaprotestować przeciw rządowi lub czemukolwiek. Sporo chcących zaprotestować przeciw ACTA. Faktem jest, że sytuacja szła w złą stronę, IMO w znacznej mierze za sprawą postawy policji. Zastanawiam się, ilu idących, podobnie jak ja, nie wiedziało, że to nielegalna część. Biorąc pod uwagę jakikolwiek brak informacji – pewnie wielu. Jak donosi Rozbrat – skończyło się zadymą.

Budujące jest, że tak różni ludzie jednoczą się na ulicy przeciwko temu, co uważają za naruszenie wolności. Do zobaczenia w piątek na demonstracjach i na zbieraniu podpisów pod referendum. Sądząc po znajomych, tym razem będzie dużo więcej ludzi. Oby.

Krzyże i nie krzyże, czyli religia w miejscach publicznych.

Wpis jest bezpośrednią odpowiedzią na ten wpis i komentarze do niego. Nie polecam czytania wyrwanego z kontekstu.

Założenie, że np. ulice są neutralne wyznaniowo jest naciągane (o tym dalej), a proponowanie pentagramu (który nie jest symbolem religijnym, nawiasem) w kościele jako analogii do zamieszczania krzyży w miejscu „neutralnym wyznaniowo” to totalne nieporozumienie – kościół nie jest neutralny wyznaniowo w żadnym razie, z założenia.

Podobnie nie przemawia do mnie „pójście na ślub znajomych” – ślub (w kościele) to uroczystość religijna i w przypadku chrześcijaństwa – sakrament. Zasadniczo osoba niezwiązana z daną religią nie ma tam czego szukać – tak samo jak w przypadku chrztu czy bierzmowania. W przypadku wersji niereligijnej ślub odbywa się w USC.

Przyjąłbym oglądanie architektury czy badania naukowe jako wytłumaczenie, ale wtedy tak naprawdę wyznawcy danej religii robią grzeczność niewiernym, udostępniając miejsce kultu, więc chamstwem jest domaganie się dodatkowych praw dla swojej religii z tytułu grzecznościowego bycia wpuszczonym na teren prywatny. Jestem w stanie przyjąć uczestniczenie w uroczystości religijnej na zasadach grzecznościowych, tj. z poszanowaniem/chwilowym przyjęciem miejscowych zasad i zrzeczeniem się roszczeń wobec własnej religii.

Czemu ulice nie są neutralne wyznaniowo? Przydałby się jakiś antropolog kultury czy ktoś taki do wytłumaczenia, ale tak naprawdę IMO im bardziej cofniemy się w czasy przedmonoteistyczne, tym więcej oznak kultu (para)religijnego w niewydzielonych miejscach zobaczymy. Jakieś totemy, drzewa, kamienie, święte zagajniki itp. Potem zamieniły się w wolnostojące krzyże, kapliczki itp., ale nigdy nie było tak, że przestrzeń publiczna była neutralna wierzeniowo. Na danym terenie dominowały znaki religijne lokalnej społeczności. Coś jak obecnie napisy („Legia pany”, „HWDP”)/symbole (obecnie mniej popularne, kiedyś swastyka, pacyfka, A w kółeczku) na murach. Takie oznaczanie terenu, odpowiednik obsikiwania w wydaniu zwierząt.

Które to oznaczanie ma się dobrze i teraz, tylko w miastach nieco rzadziej mamy do czynienia z symbolami religijnymi, a częściej jest to manifestowanie przekonań społecznych i przynależności do subkultur. Wspomniane napisy dotyczące klubów sportowych, preferencji muzycznych, „zakaz pedałowania”, „miasto to nie firma”, „HWDP”, ghost bike’i (tak, rowerzystów uważam za szczególnie rozpasaną, nie szanującą obowiązujących zasad – poruszanie się po chodnikach w sytuacjach niedozwolonych – i naruszających prawa innych – pieszych – grupę) – to wszystko są symbole i oznaczenia terenu manifestacją przekonań.

Forsowanie zakazu umieszczania symboli religijnych w miejscach publicznych odbieram więc jako nie faktyczne dążenie do zapewnienia neutralności przestrzeni publicznej, a jako próbę podstępnego wykorzystania neutralnego prawa do osłabienia symboli dominującej grupy tak, aby własne symbole (często umieszczane w świetle prawa nielegalnie – patrz napisy na murach czy ghost bike’i) były bardziej widoczne. Takie dążenie do tego samego.

Jak pokazuje historia, możliwe są dwa (niewykluczające się) scenariusze – konfrontacja (nierzadko krwawa) oraz stopniowe przejęcie wierzeń i symboli. Na razie mamy do czynienia głównie z konfrontacją ustną.