Debian SID jest czasem zepsuty

Niezbyt krótki wpis o urokach Linuksa na desktopie, o tym, że człowiek uczy się całe życie i o tym, czemu warto jednak korzystać z Debiana w wersji unstable AKA SID.

I przekornie zacznę od końca. Dawno temu przeczytałem świetny wpis o tym, dlaczego Debian unstable nie zasługuje na tę nazwę. Jak lubię Debiana i od dawna jest to mój podstawowy system na desktop, jeśli tylko mogę go używać (z polityką firmy się nie dyskutuje; nie każdy soft działa na Linuksie), tak używanie wersji stabilnej było nieco męczące, choćby ze względu na nieco stary soft. Przypominam, że było to w czasach, gdy backports nie były oficjalną częścią dystrybucji.

Radziłem sobie na różne sposoby – a to używając pakietów z wersji testing lub unstable, a to robiąc backporty. Jakoś to działało, ale wpis mi się spodobał i stwierdziłem, że dam szansę wersji unstable. Ku mojemu zaskoczeniu, zrobiło się dużo prościej i wcale nie mniej stabilnie. Rzekłbym nawet, że problemów z aktualizacją pakietów jest znacznie mniej, niż przy mieszaniu wersji. Nie to, że zawsze wszystko działa, ale konieczność downgrade pakietu, bo jakaś kluczowa funkcjonalność nie działa, zdarzyła mi się małe parę razy. W ciągu kilku lat.

No i właśnie, wróciłem z konfy, odpalam rano do kawy komputer, by sprawdzić pocztę i… nie wstał. Czarny ekran z kursorem, nawet nie migającym. Przejście do trybu tekstowego nie działa. I ciężko stwierdzić, która aktualizacja namieszała, bo zwykle usypiam laptopa, zamiast wyłączać. Smuteczek i zły moment.

W jakieś pół godziny nie udało mi się do niczego sensownego dojść, poszedłem do pracy. Po powrocie nie było wiele lepiej. Uruchomienie w single mode i aktualizacja pakietów nie pomogła, choć bardzo liczyłem na to.

Po krótkiej walce udało mi się za to ustalić, że wina leży w okolicy xorg. Tu słowo wyjaśnienia i ważna uwaga. Laptop to Dell Vostro 1440 i ma dwie karty graficzne. I zawsze były z nimi przygody, głównie za sprawą niedziałającego przełączania między nimi. Nie żeby mi jakoś specjalnie zależało na konkretnej – jak były działające sterowniki, to korzystałem z ATI, jeśli nie – z Intela, a przełączałem je przy pomocy zmiany konfiguracji w xorg.conf, dlatego w ogóle ten plik posiadam. Pamiętam, że kiedyś przestała działać mysz i klawiatura i musiałem dopisać stosowne sekcje w xorg.conf. I w ogóle przez lata zebrało się kilka wersji tych konfiguracji, chociaż gdzieś tak od dwóch korzytałem z tej samej.

W każdym razie, po nieco dłuższej walce z downgrade podejrzanych pakietów i zasięgnięciu języka na IRCu udało mi się uruchomić Xy, ale… znowu bez klawiatury i myszy. Dopisywanie stosownych sekcji w xorg.conf powodowało albo powrót do niedziałania grafiki, albo nie przynosiło efektów. Stwierdziłem, że pomysły mi się skończyły i pora na bardziej radykalne rozwiąznia, czyli sprawdzenie, jak też wygląda konfiguracja Xów i działanie pod Debianem live. I o dziwo nie miał najmniejszych problemów, mimo braku xorg.conf. Jednak Debian live jest oparty o wersję stabilną, nie unstable.

Wygenerowałem xorg.conf na live, potem jeszcze trochę poszukałem i znalazłem rozwiązanie. Okazało się, że wszystkie pakiety były w porządku, za to brakowało mi w systemie pakietu xserver-xorg-input-evdev – pewnie został usunięty przy ostatniej aktualizacji, a ja tego nie zauważyłem. Po jego doinstalowaniu zarówno klawiatura jak i mysz działają.

Pochwaliłem się na IRC (kanał debian-next na OFTC) i wywołałem spore zdziwienie. Po pierwsze, wszystko powinno działać bez xorg.conf. Za to warto mieć zainstalowane xserver-xorg-input-libinput oraz xserver-xorg-input-all, które to pakiety instalują się domyśnie przy instalacji xserver-xorg. Zapewne kiedyś były zainstalowane lecz usunąłem je przy jakichś problemach z aktualizacją pakietów – uroki SIDa. I stąd całe zamieszanie.

Piszę o tym, bo mimo wszystko polecam Debiana unstable na dekstop, a tego typu problemy to wyjątek. Nie zmienia faktu, że łącznie zeszły mi ze trzy godziny na przywrócenie pełnej funkcjonalności systemu. Pozostało mi doinstalowanie brakujących pakietów i wypróbowanie działania bez xorg.conf, ale chwilowo nie mam weny. Pewnie wkrótce zaktualizuję wpis.

UPDATE: Po doinstalowaniu obu brakujących pakietów i skasowaniu xorg.conf wszystko działa. Czyli całe zamieszanie z powodu przekombinowania było.

Głośniki do laptopa Modecom MC-2009

W pracy, na poprzednim stanowisku, mieliśmy w pokoju głośniki do puszczania muzy. Były to jakieś głośniki marki Logitech, kubaturowo spore, bo każdy miał objętość zbliżoną do dwóch standardowych kubków na kawę. To co było w nich dobre, to całkiem przyjemne brzmienie, szczególnie w porównaniu do głośników wbudowanych w laptopa. Te ostatnie do puszczania muzy na całe pomieszczenie nie nadają się zupełnie. Nawet jakieś doły było słychać, chociaż oczywiście mówimy o odpowiedniku słuchania radia w pracy, nie audiofilii.

Przy przeprowadzce zauważyłem, że owe głośniki nie posiadają dedykowanego zasilacza. Miały tylko jeden kabel USB podłączany do laptopa, który – jak się okazało – zapewniał i zasilanie, i transmisję dźwięku. Znaczy danych. Rozwiązanie mi się spodobało. Stwierdziłem, że coś podobnego przydało by mi się w domu. Bo jednak sensownego rozwiązania audio w domu nie dorobiłem się, a jakość dźwięku z tych głośników z pracy w porównaniu do laptopowych to niebo a ziemia.

Dokładnie tego modelu nie znalazłem (OK, może mieć ładnych kilka lat), całkiem sporo było podobnych, ale dość drogich. Krótkie poszukiwania w sklepach internetowych pokazały jednak, że jest sporo małych (mniejszych od wyżej opisanych Logitechów) głośników do laptopa w zupełnie śmiesznych cenach. Technika poszła do przodu, głośniki przenośne różnej maści potrafią robić robotę zaskakująco dobrze. Przynajmniej w porównaniu z laptopowymi. Stwierdziłem, więc, że zaryzykuję.

Większość małych ma jednak pewną wadę – zajmują dwa porty. Do laptopa podłączany jest kabel USB jako źródło zasilania oraz jack audio jako źródło dźwięku. Jeśli czasem przekładamy laptopa, to trzeba odłączać dwie wtyczki, zamiast jednej. Szukałem więc czegoś, co ma tylko jedną wtyczkę i… tak znalazłem głośniki Modecom MC-2009.

Głośniki Modecom MC-2009
Głośniki Modecom MC-2009. Źródło: https://www.manualsearcher.com/

Kosztowały grosze (chyba jakoś dwukrotność najtańszych; 20 zł ), więc natychmiast kupiłem. Przyszły dość szybko, pierwsze co mnie zaskoczyło, to waga. Zdecydowanie cięższe, niż przypuszczałem. Zaliczam to na plus. I wskazuje na solidne bebechy, i nie będą latać po biurku, szczególnie, że koty potrafią to i owo trącić, a po biurku chodzą. Z niefajnych rzeczy – kable wyglądają na umiarkowanie trwałe./

W porównaniu do wbudowanych laptopowych znacznie lepszy dźwięk, ot sama średnica głośnika robi robotę. Oczywiście nie ma to porównania do normalnych głośników. Natomiast jeśli ktoś używa wbudowanych i niespecjalnie ma miejsce lub potrzebuje przenośnych (ale na kablu, bo oczywiście są też rozwiązania na bluetooth, ale trzeba je jakoś zasilać) – polecam.

Ciekawostka linuksowo-DIY. Po włożeniu identyfikują się następująco:

hid-generic 0003:18C3:6255.0013: input,hidraw0: USB HID v1.00 Device [Elite Silicon USB Audio Device] on usb-0000:00:1d.0-1.3/input2

Sama karta (bo de facto jest to karta dźwiękowa na USB) jest dość popularna. Można ją znaleźć w znacznie lepszych głośnikach, więc gdyby siadły, to można wykorzystać do budowy czegoś ciekawszego.

Zasilaczowe perypetie cz. 1 – zasilacz do laptopa Dell

Na urlopie któregoś wieczora włączyłem laptopa (Dell Vostro 1440), a ten powitał mnie przy starcie komunikatem, że nie rozpoznał zasilacza. Dałem kontynuuj i myślałem, że na tym się skończy, ale szybko stwierdziłem, że to za mało. Laptop działał, ale bateria się nie ładowała. Dodatkowo, procesor działał z najniższym możliwym taktowaniem, czyli odpowiednik trybu powersave. Niezbyt komfortowe, delikatnie mówiąc. Sprzęt ma swoje lata (dokładnie pięć). Choć nie był zbyt intensywnie używany, to na urlopie po prostu wrzucałem zasilacz do plecaka. Stwierdziłem, więc że może gdzieś się kabel złamał.

Próbowałem poruszać kablem w co bardziej newralgicznych miejscach, ale bez rezultatu. Ponieważ wiedziałem, że zasilacz jest sprawny, postanowiłem poczytać o wewnętrznej żyle, służącej do sygnalizacji. Z innych zabaw z zasilaczami do laptopów wiedziałem, że jest tam obecne napięcie. Liczyłem, że to tylko prosty dodatek i jest zmostkowane z plusem. Postanowiłem zapytać znajomych, czy tak jest faktycznie. Gdyby tak było, to plan był prosty: wziąć wtyczkę i gniazdo i zrobić przedłużacz. Taki, który jednocześnie będzie mostkował plus z tą wewnętrzną żyłą.

Niestety, szybkie rozpytanie i rzut oka w wyszukiwarkę ujawniły, że jest to nieco bardziej skomplikowane. Jeśli chodzi o zasilacz Dell, to wewnętrzna żyła służy do komunikacji 1-wire zasilacza z laptopem. Natomiast sama usterka faktycznie jest popularna. Na tyle, że można kupić gotowe kable do przylutowania w zasilaczu. Tyle, że wspomniana przejściówka byłaby wielokrotnego użytku i prostsza w montażu…

Postanowiłem zmodyfikować podejście i zobaczyć, czy da się tani zrobić oszusta, czyli przedłużacz jak wyżej, ale udający zasilacz. Czyli trzeba by doczytać o komunikacji 1-wire na linii zasilacz-laptop i układach, które ją realizują. Już rozmyślałem, kto ze znajomych ma oscyloskop, ale sprawa okazała się o wiele prostsza. Ktoś już sprawdził komunikację, opisał format, a nawet zamieścił kod źródłowy i schematy. Tutaj znajdziecie cykl bardzo interesujących wpisów nt. komunikacji laptopów Dell z zasilaczami (oczywiście po angielsku) oraz repo GitHub. Jak widać autor również wpadł na pomysł przejściówki, tyle, że motywowany nieco inną potrzebą.

A jak się sprawa zakończyła u mnie? Nie zależy mi na debugu i zabawie, więc powyższe rozwiązanie nie bardzo ma sens ekonomiczny. Stosowne chipy do komunikacji 1-wire co prawda nie są drogie, bo – jeśli dobrze pamiętam – wychodziło ok. 2 zł za sztukę, ale w paczkach po 5-10 sztuk i przy sprowadzaniu z Chin. Dodatkowo trzeba jeszcze je zaprogramować, programator jest dość drogi, a nikt posiadający takie urządzenie nie przychodził mi do głowy.

Korzystanie z laptopa na najniższym taktowaniu było zauważalnie męczące. Nie bylem pewny, czy uda mi się otworzyć zasilacz w taki sposób, że złożę go z powrotem. Nie miałem te pewności, czy faktycznie chodzi o kabel, czy też może o uszkodzony układ do komunikacji. Ostatecznie szybko kupiłem zastępczy zasilacz oraz… dwa kable. Planuję spróbować zreanimować stary zasilacz przez wymianę kabla – przy odrobinie szczęścia na parę lat starczy, a przejściówka… może innym razem. Kable dwa, bo od sprzedawcy zasilacza, więc wysyłka gratis, a kosztowały niecałe 5 zł za sztukę.

Przy okazji: otworzyć zasilacz Dell do laptopa można wkładając nóż w szczelinę i delikatnie pukając w niego młotkiem. Sposób jest niestety inwazyjny, bo są one klejone. Po naprawie trzeba albo skleić klejem (wersja trwała/ładna), albo złożyć i brzydko skleić taśmą z wierzchu.