Pierwszy mac

Drugi raz wpis o podobnym tytule. Poprzedni był primaaprilisowym żartem, ten jest jak najbardziej na serio. Przesiadka z Linuksa nie do końca z własnej woli. Ot, korporacyjne standardy, czyli jedzie walec i równa, ale mniejsza o powody. Ludzie z Linuksami na pokładzie otrzymali propozycję nie do odrzucenia zmiany systemu i/lub sprzętu na coś należycie korporacyjnego. Znaczy Windows lub macOS, co kto lubi. Oddając sprawiedliwość – firma poszła na rękę i zapewniła okres przejściowy i możliwość szybkiego pomacania nowego sprzętu. Przynajmniej w teorii, bo to grubsza zmiana, dostosowanie komputera trochę trwa, a na nadmiar czasu nikt nie narzeka.

Tak czy inaczej – stało się. Wybrałem macOS na laptopie 13″ (co to dokładnie – uzupełnię wkrótce, nie mam go chwilowo pod ręką) z amerykańską klawiaturą (szeroki Enter). Powodów kilka – większość ludzi z którymi mam styczność w firmie korzysta, od Linuksa do Uniksa niby niedaleko (choć już wcześniej wiedziałem, że niektóre specyficzne dla macOS problemy są z commandline’owymi narzędziami są bohatersko rozwiązywane), no i last but not least będzie okazja poznać coś nowego. Wcześniej upewniłem się tylko, że ludzie, którzy się przesiadają jakoś żyją (mapowanie klawiszy, konfiguracja przewijania, soft) i że mysz (zwykły bezprzewodowy Logitech) działa normalnie, bo fanem gładzików nie jestem, delikatnie rzecz ujmując, a brak przycisków myszy zwyczajnie mnie drażni. Tak, wiem, gładzik w macach jest lepszy. Przelotnie korzystałem i nadal nie jestem fanem, lubię pewność sterowania i kliknięć, jaką daje mysz.

Wybrałem słabszą wersję 13″ – niestety 15″, choć ma mocniejsze komponenty, jest dla mnie odrobinę za duży. Już jakiś czas temu stwierdziłem, że optymalny dla mnie rozmiar ekranu w lapku to 14″, jeśli mam korzystać mobilnie. Nie do końca rozumiem, czemu robią właśnie 13″ – porównywałem z Dellem 14″ i mac jest jedynie minimalnie mniejszy.

Trochę żałowałem wyboru jeszcze nim odebrałem sprzęt, bo wkrótce po nim okazało się, że Windows jeszcze mocniej integruje się z Linuksem (WSL2). Nie chciałem ryzykować WSL, z którego wcześniej nie korzystałem, tym bardziej, że znajomi generalnie są z maców zadowoleni. Znaczy z macOS, bo na wbudowane klawiatury klną wszyscy, posiłkując się dołączanymi bezprzewodowymi.

Na wstępie dostałem… przejściówkę z USB-C na USB-A, żebym mógł podłączyć czy to dysk, czy pendrive czy – w moim przypadku – mysz. Pierwsze wrażenie – mieszane. Sprzęt wygląda na bardzo delikatny, ale w dotyku jest solidny i… zaskakująco ciężki. Zdjęć z unboxingu nie mam, zresztą chyba nie podszedłem do niego z należytym szacunkiem. W stosunku do Della, którego miałem wcześniej – po obrysie jak pisałem podobny, różnicę widać gdy się je położy obok siebie, zamknie i spojrzy od frontu. Mac jest znacznie cieńszy, niemal o połowę, choć Dell również z tych cieńszych, z ruchomym elementem dla gniazda ethernet. Trochę sztuka dla sztuki jak dla mnie – pewnie utrudnia to upchanie gratów w środku, chłodzenie, odbija się na solidności itp., a korzyść dla mnie żadna.

Jak widać założyłem kategorię, więc planuję trochę wpisów w temacie, pewnie z czasem pojawi się trochę howto dla przesiadających się. Są pierwsze pozytywy z godzinnego obcowania i podstawowej konfiguracji – o dziwo mimo braku przemapowania klawiszy nie zauważyłem trudności z klawiaturą. Poza brakiem klawiszy funkcyjnych, PgUp/PgDn, backspace i fizycznego Esc, oczywiście. I dopóki nie zacząłem próbować pisać z pl-znakami. Aplikacje umiem instalować, choć o instalacji będzie następnym razem.

Taki nieco zaległy wpis, w zasadzie powinienem już pisać o instalacji, ale ponieważ to mój pierwszy mac…

Debian SID jest czasem zepsuty

Niezbyt krótki wpis o urokach Linuksa na desktopie, o tym, że człowiek uczy się całe życie i o tym, czemu warto jednak korzystać z Debiana w wersji unstable AKA SID.

I przekornie zacznę od końca. Dawno temu przeczytałem świetny wpis o tym, dlaczego Debian unstable nie zasługuje na tę nazwę. Jak lubię Debiana i od dawna jest to mój podstawowy system na desktop, jeśli tylko mogę go używać (z polityką firmy się nie dyskutuje; nie każdy soft działa na Linuksie), tak używanie wersji stabilnej było nieco męczące, choćby ze względu na nieco stary soft. Przypominam, że było to w czasach, gdy backports nie były oficjalną częścią dystrybucji.

Radziłem sobie na różne sposoby – a to używając pakietów z wersji testing lub unstable, a to robiąc backporty. Jakoś to działało, ale wpis mi się spodobał i stwierdziłem, że dam szansę wersji unstable. Ku mojemu zaskoczeniu, zrobiło się dużo prościej i wcale nie mniej stabilnie. Rzekłbym nawet, że problemów z aktualizacją pakietów jest znacznie mniej, niż przy mieszaniu wersji. Nie to, że zawsze wszystko działa, ale konieczność downgrade pakietu, bo jakaś kluczowa funkcjonalność nie działa, zdarzyła mi się małe parę razy. W ciągu kilku lat.

No i właśnie, wróciłem z konfy, odpalam rano do kawy komputer, by sprawdzić pocztę i… nie wstał. Czarny ekran z kursorem, nawet nie migającym. Przejście do trybu tekstowego nie działa. I ciężko stwierdzić, która aktualizacja namieszała, bo zwykle usypiam laptopa, zamiast wyłączać. Smuteczek i zły moment.

W jakieś pół godziny nie udało mi się do niczego sensownego dojść, poszedłem do pracy. Po powrocie nie było wiele lepiej. Uruchomienie w single mode i aktualizacja pakietów nie pomogła, choć bardzo liczyłem na to.

Po krótkiej walce udało mi się za to ustalić, że wina leży w okolicy xorg. Tu słowo wyjaśnienia i ważna uwaga. Laptop to Dell Vostro 1440 i ma dwie karty graficzne. I zawsze były z nimi przygody, głównie za sprawą niedziałającego przełączania między nimi. Nie żeby mi jakoś specjalnie zależało na konkretnej – jak były działające sterowniki, to korzystałem z ATI, jeśli nie – z Intela, a przełączałem je przy pomocy zmiany konfiguracji w xorg.conf, dlatego w ogóle ten plik posiadam. Pamiętam, że kiedyś przestała działać mysz i klawiatura i musiałem dopisać stosowne sekcje w xorg.conf. I w ogóle przez lata zebrało się kilka wersji tych konfiguracji, chociaż gdzieś tak od dwóch korzytałem z tej samej.

W każdym razie, po nieco dłuższej walce z downgrade podejrzanych pakietów i zasięgnięciu języka na IRCu udało mi się uruchomić Xy, ale… znowu bez klawiatury i myszy. Dopisywanie stosownych sekcji w xorg.conf powodowało albo powrót do niedziałania grafiki, albo nie przynosiło efektów. Stwierdziłem, że pomysły mi się skończyły i pora na bardziej radykalne rozwiąznia, czyli sprawdzenie, jak też wygląda konfiguracja Xów i działanie pod Debianem live. I o dziwo nie miał najmniejszych problemów, mimo braku xorg.conf. Jednak Debian live jest oparty o wersję stabilną, nie unstable.

Wygenerowałem xorg.conf na live, potem jeszcze trochę poszukałem i znalazłem rozwiązanie. Okazało się, że wszystkie pakiety były w porządku, za to brakowało mi w systemie pakietu xserver-xorg-input-evdev – pewnie został usunięty przy ostatniej aktualizacji, a ja tego nie zauważyłem. Po jego doinstalowaniu zarówno klawiatura jak i mysz działają.

Pochwaliłem się na IRC (kanał debian-next na OFTC) i wywołałem spore zdziwienie. Po pierwsze, wszystko powinno działać bez xorg.conf. Za to warto mieć zainstalowane xserver-xorg-input-libinput oraz xserver-xorg-input-all, które to pakiety instalują się domyśnie przy instalacji xserver-xorg. Zapewne kiedyś były zainstalowane lecz usunąłem je przy jakichś problemach z aktualizacją pakietów – uroki SIDa. I stąd całe zamieszanie.

Piszę o tym, bo mimo wszystko polecam Debiana unstable na dekstop, a tego typu problemy to wyjątek. Nie zmienia faktu, że łącznie zeszły mi ze trzy godziny na przywrócenie pełnej funkcjonalności systemu. Pozostało mi doinstalowanie brakujących pakietów i wypróbowanie działania bez xorg.conf, ale chwilowo nie mam weny. Pewnie wkrótce zaktualizuję wpis.

UPDATE: Po doinstalowaniu obu brakujących pakietów i skasowaniu xorg.conf wszystko działa. Czyli całe zamieszanie z powodu przekombinowania było.

Głośniki do laptopa Modecom MC-2009

W pracy, na poprzednim stanowisku, mieliśmy w pokoju głośniki do puszczania muzy. Były to jakieś głośniki marki Logitech, kubaturowo spore, bo każdy miał objętość zbliżoną do dwóch standardowych kubków na kawę. To co było w nich dobre, to całkiem przyjemne brzmienie, szczególnie w porównaniu do głośników wbudowanych w laptopa. Te ostatnie do puszczania muzy na całe pomieszczenie nie nadają się zupełnie. Nawet jakieś doły było słychać, chociaż oczywiście mówimy o odpowiedniku słuchania radia w pracy, nie audiofilii.

Przy przeprowadzce zauważyłem, że owe głośniki nie posiadają dedykowanego zasilacza. Miały tylko jeden kabel USB podłączany do laptopa, który – jak się okazało – zapewniał i zasilanie, i transmisję dźwięku. Znaczy danych. Rozwiązanie mi się spodobało. Stwierdziłem, że coś podobnego przydało by mi się w domu. Bo jednak sensownego rozwiązania audio w domu nie dorobiłem się, a jakość dźwięku z tych głośników z pracy w porównaniu do laptopowych to niebo a ziemia.

Dokładnie tego modelu nie znalazłem (OK, może mieć ładnych kilka lat), całkiem sporo było podobnych, ale dość drogich. Krótkie poszukiwania w sklepach internetowych pokazały jednak, że jest sporo małych (mniejszych od wyżej opisanych Logitechów) głośników do laptopa w zupełnie śmiesznych cenach. Technika poszła do przodu, głośniki przenośne różnej maści potrafią robić robotę zaskakująco dobrze. Przynajmniej w porównaniu z laptopowymi. Stwierdziłem, więc, że zaryzykuję.

Większość małych ma jednak pewną wadę – zajmują dwa porty. Do laptopa podłączany jest kabel USB jako źródło zasilania oraz jack audio jako źródło dźwięku. Jeśli czasem przekładamy laptopa, to trzeba odłączać dwie wtyczki, zamiast jednej. Szukałem więc czegoś, co ma tylko jedną wtyczkę i… tak znalazłem głośniki Modecom MC-2009.

Głośniki Modecom MC-2009
Głośniki Modecom MC-2009. Źródło: https://www.manualsearcher.com/

Kosztowały grosze (chyba jakoś dwukrotność najtańszych; 20 zł ), więc natychmiast kupiłem. Przyszły dość szybko, pierwsze co mnie zaskoczyło, to waga. Zdecydowanie cięższe, niż przypuszczałem. Zaliczam to na plus. I wskazuje na solidne bebechy, i nie będą latać po biurku, szczególnie, że koty potrafią to i owo trącić, a po biurku chodzą. Z niefajnych rzeczy – kable wyglądają na umiarkowanie trwałe./

W porównaniu do wbudowanych laptopowych znacznie lepszy dźwięk, ot sama średnica głośnika robi robotę. Oczywiście nie ma to porównania do normalnych głośników. Natomiast jeśli ktoś używa wbudowanych i niespecjalnie ma miejsce lub potrzebuje przenośnych (ale na kablu, bo oczywiście są też rozwiązania na bluetooth, ale trzeba je jakoś zasilać) – polecam.

Ciekawostka linuksowo-DIY. Po włożeniu identyfikują się następująco:

hid-generic 0003:18C3:6255.0013: input,hidraw0: USB HID v1.00 Device [Elite Silicon USB Audio Device] on usb-0000:00:1d.0-1.3/input2

Sama karta (bo de facto jest to karta dźwiękowa na USB) jest dość popularna. Można ją znaleźć w znacznie lepszych głośnikach, więc gdyby siadły, to można wykorzystać do budowy czegoś ciekawszego.