Nie mogłem się powstrzymać przed clickbaitowym tytułem. Tym razem nie będzie o państwowych dotacjach na dzieci, tylko podsumowanie sezonu rowerowego.
W maju zapowiadałem, że biorę udział w wyzwaniu Kręć kilometry. Właśnie sobie uświadomiłem, że dziś jest ostatni dzień września, a wyzwanie zostało zaliczone już jakiś czas temu. Znaczy mam taką nadzieję, bo pisze, że 100%, ale czy kilkuset metrów nie brakuje – nie mam pojęcia. W każdym razie za ostatni rok pokazuje mi 512 km. A było przecież parę km przejechanych bez rejestracji, stąd plus w tytule.
Wyzwanie okazało się prostsze, niż myślałem. We wrześniu już prawie nie jeździłem – przejechane raptem 27 km. Przeważyły względy logistyczne – nie mogłem brać swojego roweru, a Nextbike to jednak nie to samo.
Nie ukrywam też, że mam problem z pogodą i była głównym czynnikiem powodującym, że jeździłem mniej, niż bym mógł. Nie lubię jeździć ani jak jest bardzo gorąco, ani jak jest zimno. Dlatego odpuszczałem rower w największe upały, wybierając śmierdzące wówczas tramwaje. Smutne, ale niektórzy mają problem z higieną, a w upały się to potęguje. Z kolei wrzesień to już chłody. Ręce jeszcze nie kostnieją, ale w uszy zimno. Być może rozwiązaniem są nauszniki, jakoś nie sprawdziłem.
Natomiast największym sprzymierzeńcem był nawyk. Do pracy jeździ się całkiem miło i poza częścią urlopową i paroma dniami deszczowymi mógłbym wybierać rower niemal codziennie. Co oznacza, że teoretycznie mógłbym celować nawet w dystans dwukrotnie dłuższy…
Skutek uboczny: zacząłem trochę biegać. Weekendowe bieganie dobrze się łączy z dojazdami do pracy rowerem w tygodniu. Taka powiedzmy synergia.