Na wybory

Trochę po fakcie wpis, bo dziś był ostatni dzień, kiedy można było skorzystać z tej formy uzyskania prawa do głosowania poza miejscem stałego zameldowania. Albo jakoś umknęło to mojej uwadze gdy pracowałem w komisjach, albo nie było takiej możliwości kiedyś, ale – poza pobraniem zaświadczenia w miejscu stałego zameldowania (na co jest jeszcze czas do 23. maja), które uprawnia do głosowania w dowolnej komisji wyborczej w kraju, jest jeszcze jedna opcja.

Można pójść do urzędu miejskiego (lub odpowiednika) w miejscu, gdzie będziemy przebywać w dniu głosowania i złożyć wniosek o dopisanie do listy spisu wyborców. Wiąże się to ze wskazaniem konkretnego obwodu wyborczego, ale dzięki temu nie ma potrzeby przemieszczania się w dniu roboczym do miejsca stałego zameldowania, więc opcja raczej tańsza i mniej czasochłonna dla studentów itp.

Więc dziś odbyłem wyprawę celem dopisania do listy. Urząd Miejski w Poznaniu przygotowany bardzo dobrze. W informacji wiedzą o co chodzi, dają wniosek i numerek. Od pobrania karty do załatwienia wszystkiego jakieś dziesięć minut. Z wypełnieniem karty i wprowadzeniem danych do komputera. Czyli sprawnie i ku zadowoleniu obywatela.

Oczywiście nie znaczy to, że jestem jakoś zdecydowany na kogo głosować (na pewno łatwo o mój głos negatywny np. upychając wyborczy spam w mojej skrzynce na listy, wysyłając wyborcze maile czy nie daj $DEITY – SMSy), czy nawet, czy w ogóle chcę na kogoś głosować. Ale uważam, że nawet jeśli się nie głosuje, to z głową, czyli żeby był ślad.

W ogóle, to przypomniało mi to zdarzenie, że muszę dokończyć legalizację mojego pobytu. Bo podatki owszem, przeniosłem, ale stały meldunek pozostał. Może po wakacjach – sporo dokumentów do wymiany i instytucji do powiadomienia…

Więcej o głosowaniu poza miejscem zamieszkania.

O ulotkach

Zasadniczo ulotki spotykam w trzech wariantach rozdawnictwa. Pierwszy, czyli wkładane do skrzynki pocztowej, drugi, czyli leżące i czekające, aż ktoś je weźmie i trzeci, czyli rozdawane na ulicy.

Wariant pierwszy wkurza. Zapchane skrzynki, ulotki walające się po klatce (bo nie każdy chce nosić makulaturę do domu – sporo ludzi woli zostawić je przy skrzynkach na listy), zgubione ważniejsze przesyłki (zwykle awizo, które przykleja się do gazetki z marketu). Zdecydowanie nie lubię, chociaż nie ukrywam, że niektóre gazetki promocyjne przeglądam. Ale generalnie jest to generowanie śmieci. No i jeszcze roznoszący potrafią dzwonić domofonem nie w porę (nie, nie wpuszczam, jeśli na mnie trafią).

Wariant drugi, czyli ulotki leżące i czekające, aż ktoś je weźmie to mój ulubiony wariant. Kojarzą mi się z poczekalnią u dentysty. Jeśli są sensownie umieszczone, w zapobiegającym rozsypywaniu się stojaczku, to nawet lubię. Można – ale nie trzeba – zerknąć, po przeczytaniu można odłożyć, albo zachować, jeśli trafi się coś interesującego.

I na koniec powód, dla którego powstał wpis, czyli od ulotki rozdawane na ulicy. Niedawno spotkałem się z argumentem, że ludzie biorą ulotki, żeby pomóc rozdającym. Zupełnie tego argumentu nie kupuję. Dla mnie to bezsensowne generowanie śmieci. Dlatego nie biorę ulotek na ulicy, jeśli nie wiem, czego dotyczą lub mnie nie interesują.

Najchętniej chciałbym, żeby rozdający ulotki był takim „interaktywnym stojakiem” – najpierw niech poinformuje (w sposób dowolny, może mieć choćby napisane na koszulce), o co w ogóle chodzi chodzi (sorry, szkoły policealne mnie nie interesują) i jeśli będę zainteresowany, to wezmę ulotkę. I na miejscu reklamodawcy wolałbym zapłacić rozdającym więcej i mieć pewność, że ulotki trafią do zainteresowanych, niż zrobić z nich proxy między drukarnią a wyrzucającymi ulotki do śmieci. W końcu druk ulotek też kosztuje. Ale przede wszystkim chodzi o śmieci zalegające miasto. A to komuś wypadnie, a to nie uda się do śmietnika wrzucić, a to wiatr ze śmietnika wywieje…

Ukraina, czyli to skomplikowane

Sytuacja na Ukrainie od dawna wyglądała źle. Protesty ludzi przeciwko rządzącym przeciągały się, przemoc się nasilała. Świat nie reagował. Skończyło się trwającą parę dni i także nasilającą strzelaniną regularnych oddziałów z tłumem. Nie do końca nieuzbrojonym, ale też nie całkiem nieuzbrojonym. Świat nie reagował. Znaczy przepraszam, dzielni i skuteczni politycy pojechali na mediacje, czyli pogadać.

W końcu ludowi udało się osiągnąć to, o co walczył, czyli odsunięcie prezydenta od władzy. I zaczęła się awantura wewnętrzna, tym razem między ukraińskimi nacjonalistami i mniejszością rosyjską w Ukrainie, skupioną głównie na Krymie. Wróć, w Republice Autonomicznej Krymu. Znowu zaczęła nasilać się przemoc.

Tym razem zareagowała Rosja, która wysłała swoje wojsko. Decyzja co najmniej kontrowersyjna, ale nie budząca mojego zdziwienia. Po pierwsze, Krym ma dla nich znaczenie militarne (rosyjskie bazy wojskowe na mocy porozumień), po drugie, większość ludności na Krymie to Rosjanie. Faktem jest też, że – patrząc z perspektywy czasu – wkroczenie wojsk rosyjskich powstrzymało rozlew krwi na minimum kilkanaście dni. Czyli Rosja momentalnie osiągnęła coś, co wcześniej przez długie tygodnie nie udało się światu.

Pewnie ten wariant (weszliśmy chronić ludność rosyjską i bazy, bo trzeba było szybko reagować, teraz możecie wprowadzić misję pokojową ONZ do zapewnienia spokoju, a wojska rosyjskie się wycofają) dałby się obronić, ale… stało się inaczej. Najpierw zaprzeczanie, że to wojska rosyjskie, potem, że interwencja na prośbę obalonego prezydenta. Z drugiej strony dość agresywna postawa świata, nie dająca zbytnio Rosji możliwości wycofania się w taki sposób, czyli z twarzą.

Sytuacja jest śliska. Z jednej strony, Krym to Ukraina. Z drugiej strony – nie do końca, bo mają autonomię. W międzyczasie na Krymie przeprowadzają referendum (niech żyje demokracja![1]), w którym ludność opowiada się za przyłączeniem Krymu do Rosji. W tym czasie świat  debatuje, co zrobić. USA przysyła do Polski garstkę samolotów, a wobec dwudziestu jeden (sic!) osób świat wyciąga sankcje finansowe i wizowe.

Momentalnie przypomniał mi się wpis Iluzja. Scenariusz dokładnie się sprawdza. Skoro w przypadku inwazji na Ukrainę sankcjami objętych jest dwadzieścia jeden osób, to w przypadku ataku na Polskę czy Estonię nasi sojusznicy gotowi są pewnie nawet dodatkowo rozmawiać z Putinem podniesionym głosem!

Nasi politycy skwapliwie wykorzystują sytuację do zaistnienia. A to wzmocnienie polskiego wojska, a to nawoływanie wobec sankcji w stosunku do Rosji. Piękny pokaz zaistnienia. Szkoda, że absurdalnie niedorzeczny (polska armia militarnie najzwyczajniej nie ma szans w regularnej wojnie z armią rosyjską, poza tym, zmiany w tym momencie niczego nie zmieniają, na to trzeba lat; gospodarczo od Rosji jesteśmy mocno zależni, oni od nas niezbyt) i za moje pieniądze. Same old story.

Tymczasem Ukraina, i tak najbiedniejszy kraj w regionie (patrz PKB, i PKB na osobę) zalicza chyba najgorszy ekonomicznie wariant: podział na biedny zachód i bogaty wschód (odłączony).

Ogólnie przypomina mi się sytuacja sprzed II WŚ – autonomiczne Wolne Miasto Gdańsk, demokratyczne dojście Hitlera do władzy, żądania Niemiec dotyczące WMG jako pretekst do inwazji na Polskę, słabi politycy, bezwartościowe sojusze i marazm świata.

tl;dr: Demokracja w praktyce nie robi różnicy, sojusze międzynarodowe i militarne można OKDR, politycy umieją tylko doić (moją/naszą) kasę.

[1] Latał mem o frekwencji ponad 100% – jakby ktoś myślał, że u nas jest inaczej to niech poczyta o kontrowersjach w sprawie sposobu przeliczania liczby głosów na liczbę mandatów, albo poszpera nt. głosowań w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat. W swoim czasie byłem regularnie członkiem komisji wyborczych i były takie wybory, że w specyficznych okolicznościach niektórzy mogli głosować wielokrotnie. Zupełnie legalnie. IIRC osoby z polskim obywatelstwem, bez dowodu i stałego meldunku na terenie RP, ale szukać mi się nie chce. Potem zdaje się zmienili na papier, który uprawnia do głosowania i który trzeba zostawić w komisji w której się głosuje.