Historia pewnego spamu.

Dzisiejszy dzień w pracy zaczął się jak zwykle od rzutu oka na maile. Jeden z jak się okazało ciekawszych został w pierwszej chwili zignorowany. Ot, spam jakich wiele. Tyle, że warszawska restauracja i załącznik w PDF. Ale po chwili zaczęły na niego odpowiadać kolejne osoby, więc pojawił się mały WTF w głowie. Pojawiły się też informacje, że lista adresatów jest zbieżna z uczestnikami PLNOG.

Faktycznie, o pomyłce nie mogło być mowy. Rzut oka w źródło ujawnił 470 (sic!) maili w polu To, lista na oko zbieżna z uczestnikami PLNOG. Pojawiła się informacja, że maile może zebrane z wizytówek, ale szybko upadła, bo okazało się, że część ludzi nie dzieliła się wizytówkami, część w ogóle nie dotarła na konferencję… Tak, autor spamu wysłał go do 470 osób, z których pewnie większość zajmuje się zawodowo zwalczaniem spamu i nieźle zna prawo, na dodatek to podając pełną bazę adresów email. Mniej więcej odpowiednik śpiewania Legia, Legia, kur… (polecam obejrzeć, jeśli ktoś nie zna tej wersji ;-)) w obecności grupy kibiców Legii.

Być może sprawa rozeszłaby się po kościach, bo podejście było od suchego „nie wyrażałem zgody na przetwarzanie danych, proszę o usunięcie z listy” po humorystyczne komentarze ale autor spamu postanowił się pogrążyć i zamieścił szybkie „przeprosiny”, którymi dolał oliwy do ognia. Otóż obwieścił on, że przeprasza, a pracownik, który pobrał bazę z forum został już zwolniony. Przypominam, że napisała to osoba wysyłająca maila, a przynajmniej podpisana pod nim. Po około 90 minutach od początkowego spamu. Oczywiście wszyscy „uwierzyli” w tak szybkie działanie i „wyciągnięcie wniosków” (szczególnie, że znów poszło do wszystkich z jawnym To ;-)), parę osób zainteresowało się, cóż to za forum, gdzie takie wesołe bazy są zamieszczane… Ups numer jeden.

W międzyczasie zareagował – w przeciwieństwie do spamera przytomnie i sensownie – organizator konferencji, który po chwili zamieścił uczciwą (i jak widzę aktualizowaną) informację na stronie. Wyszło na jaw (nie wnikam jak, w każdym razie szybko, ale jak się organizuje konferencje dla bezpieczników i sieciowców, to się ma kontakty), że baza została prawdopodobnie wykradziona. Ups numer dwa.

Finał jest taki, że aktualne obwieszczenie w sprawie wycieku bazy maili głosi:

Z pewnością zostaną wyciągnęte konsekwencje wobec sprawcy, a sprawa została skierowana do prokuratury.

Z niecierpliwością czekam na finał, pewnie nie tylko ja… Z tego co rozmawiałem ze znajomymi, i co widać było w wątku, większość osób miała po prostu niezły ubaw, ale spamer chyba wolałby gołym zadem na gnieździe szerszeni usiąść, niż wysłać tego maila. Oraz, odnośnie reagowania na wtopę i zarządzania sytuacją kryzysową: w przeprosinach nie warto kłamać.

Taki wpis związany ze spamem, który ostatnio zaprząta moją głowę i zamiast podsumowania PLNOG, o którym z braku czasu nie napiszę tym razem nic więcej, poza tym, że było fajnie, ciekawie i jak zwykle cieszę się, że byłem.

Jesteśmy milsi, niż myślimy.

Wczoraj widziałem na Slashdocie ciekawy materiał, tu oryginał. W skrócie: wygląda, że homo sapiens ma wbudowane opory przed wykonywaniem aktów przemocy (uderzenia młotkiem, strzał z pistoletu, cięcie nożem itp.) w stosunku do innych przedstawicieli swojego gatunku (niestety o rasach nic nie ma, ciekawe, czy zgodność rasy zmieniałaby w jakimkolwiek stopniu wyniki…).

90% respondentów, różnego wieku, ras, kultur, uważa fakt osobistego wyrzucenia na tory jednej osoby, żeby ocalić pięć za niedopuszczalny. Co ciekawe, jeśli nie musieliby go dotykać (wyrzucać) osobiście, proporcja się zmienia i nagle 95% pozwala uważa takie zachowanie za dopuszczalne.

Zastanawiam się, jak się to ma do różnych gatunków zwierząt. Czy rezultat byłby podobny, gdyby zamiast człowieka w eksperymentach brało udział zwierzę? I czy dla powiedzmy szympansa, psa, szczura i kury rezultat byłby taki sam? Co istotne, ważny jest aspekt bezpośredniości działań, może dlatego zwierzęta traktowane są jak tylko zwierzęta? Nie, nie widziałem jeszcze całego filmu, pozwolę sobie jednak na małą propagandę, bo znajomy stronę robił i jakoś tak się te dwa newsy zbiegły w czasie.

Debata w sprawie ACTA.

Obejrzałem końcówkę (no, z dwie godziny) #debataacta i mam nieodparte wrażenie, że była ona po to, żeby rząd mógł powiedzieć „tyle czasu rozmawialiśmy, tylu różnych mądrych ludzi wysłuchaliśmy, poznaliśmy wasze opinie, więc zaufajcie nam, wiemy co robimy”. A nie zmieni się nic, w szczególności polityka rządu.

Uważam tak dlatego, że premier cały czas wypowiadał się w stylu, że albo zupełna samowolka w sieci, albo totalna kontrola. I wyglądało, że zupełnie nie chwyta, czym jest wolny dostęp i jakie są nowe metody/modele płatności.

Znamienne było to, że samo oglądanie debaty na stronie wymagało albo niewolnego Silverlight (pytanie, czy nawet po instalacji by działało na Linuksie – w linuksowym DRM nie ma i większość VoD itp. nie działa i tak), albo niewolnego Flash. Oddaję sprawiedliwość, że ktoś wygrzebał linka do wersji działającej z VLC/mplayer, pytanie czy znalazł ją na stronie, czy wygrzebał w kodzie/zrzucie ruchu.

Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek (przynajmniej w tej części debaty) poruszył temat DRM w kontekście jego wpływu na (nie)wygodę korzystania i ograniczanie wolności/prywatności (a przecież wydawca na podstawie zakupionych pozycji łatwo może określić choćby poglądy polityczne czy religijne, tym bardziej, że w przypadku wersji elektronicznej z DRM wersja „na prezent” nie bardzo wchodzi w grę). Nie widziałem też podkreślenia różnicy, że DRM często oznacza prawo do jednorazowego (lub czasowego) korzystania z utworu (zwł. filmu), podczas gdy płyta, przy podobnej cenie, pozwala oglądać go wielokrotnie.

Zupełnie pominięty został temat wynagrodzeń i upierdliwości obecnego systemu prawnego. Spotkałem się już w necie z opiniami, że przycisk Flattr na blogu czy inne „postaw piwo” to zbiórka publiczna, na którą trzeba mieć zezwolenie. I – zapewne – państwo stoi na stanowisku, że po otrzymaniu przelewu na 3 zł należy rozliczyć go darowiznę. Może dla odmiany ktoś by urealnił te przepisy i np. zwolnił z konieczności rozliczania dochody poniżej pewnej kwoty miesięcznie/rocznie? Po prostu realny koszt obsługi jest większy, niż przychód.

Bo mam wrażenie, że nikt nie dostrzega, że o wygodę, czy też łatwość obsługi sprawa się w znacznej mierze rozbija – ludzie chcą zapłacić za film, chcą zapłacić podatek (w obu przypadkach rozsądne kwoty), ale chcą to zrobić jak najłatwiej i w wygodnym dla nich środowisku.