Dziś testowałem nowy wynalazek - dotarcie do pracy bez środków kołowych (czytaj: pieszo). W sumie nie jest źle - na dotarcie potrzebuję ok. 30 minut, samochodem jadę mniej niż 10, a komunikacją miejską ok. 20.
Za to mam jakąśtam dawkę ruchu (przyda się, oj, przyda!) i - w przypadku komunikacji 3,8 zł w kieszeni (w przypadku auta nieco mniej, zależy jak liczyć, zresztą).
Pomysł wyszedł od mojej miłej, która do czasu dojazdu komunikacją dokłada jedynie 5 minut (i oszczędza 3,8 zł). No przede wszystkim robimy sobie razem miły spacerek.
Dzięki GoogleEarth urwaliśmy kolejne 300m z trasy - zrobiło się 2,25 km w moim przypadku. W ogóle ciekawe rzeczy można wymyślić. Teoretycznie zupełnie inna, długa trasa okazuje się w granicach błędu pomiaru. Taka ciekawostka między odczuwanym dystansem a faktycznie przebywanym. Albo okazuje się, że ulice wcale nie są równoległe. Albo, że jednak nie jest obojętne, które dwa boki czworoboku się wybierze.
Jak na razie pomysł pieszego docierania do pracy bardzo mi się podoba. Tym bardziej, że wiosna za pasem. ;-)
W przypadku deszczu itp. oczywiście tradycyjnie auto/komunikacja miejska.