Polska szkoła - upadek.

04 maja, 2009

Na niedawnym spacerze miałem okazję usłyszeć przypadkiem rozmowę, a raczej monolog, nauczycielki. W tej chwili uczy w podstawówce. Ma problem z dotarciem do uczniów, bo tak normalnie czytać to nie chcą, a innych sposobów przekazywania wiedzy jej chyba nie nauczyli.

Niebawem będzie uczyć w gimnazjum i się boi, bo postura (sic!) nie ta. I miała uczyć czegośtam, a musi wszystkiego. I tak cały czas monolog w ten deseń. Przeraziło mnie to. Kobieta sprawiała wrażenie autentycznie przerażonej i zestresowanej swoją pracą. Zero poczucia misji, zero zaangażowania. Czysty przypadek(?), że została nauczycielką. I - co gorsza - nie bardzo się nadaje. Słowo strach i boję się słyszałem wielokrotnie.

Już pomijam, że uczniowie ten strach wyczują bezbłędnie i wykorzystają. Pomijam, że chce budować autorytet na strachu, a to się nie sprawdza. Ale jaki jest sens studiować (żeby być nauczycielem, trzeba mieć wykształcenie wyższe, prawda?) i potem się tak męczyć? No i kto takich ludzi przyjmuje do oświaty?

1. ppece napisał(a):
04 maja 2009, 08:37:51

Problem w tym, że dyrektorzy szkół przyjmują prawie każdego kto ma papierek na nauczanie. Z prostej przyczyny – brak chętnych do pracy nauczycielskiej. To czy ktoś potrafi uczyć i jak uczy, nie ma praktycznie znaczenia.

Nauczyciele matematyki, wiem od znajomego prawie nauczyciela, pracują dosłownie po kilka miesięcy w szkole i rezygnują, bo nie dają sobie rady. Z językami jest podobnie. Tak wygląda sytuacja w Krakowie, czyli dużym mieście. Wyobraź sobie jak to wygląda na wsiach.

2. mmazur napisał(a):
04 maja 2009, 09:16:11

Na wsiach jest raczej spokojniej, bo tam dzieci jest zdecydowanie łatwiej zastraszyć i wszyscy są zdecydowanie mniej anonimowi.

3. ppece napisał(a):
04 maja 2009, 09:21:25

Tak, ale nauczycieli do pracy jest jeszcze mniej niż w mieście.

4. woowek napisał(a):
04 maja 2009, 09:23:53

@mmazur
Dokładnie, ja chodziłem do gimnazjum w małej miejscowości i jak teraz porównuje opowieści znajomych ze studiów ze swoimi wspomnieniami, to ewidentnie na wsiach jest spokojniej w szkołach. I nie powiedziałbym, że to dlatego, że ktoś nas zastraszył, tylko po prostu tak jakoś nawet nam niektóre głupie pomysły w ogóle nie przyszły do głowy.

5. Hoppke napisał(a):
04 maja 2009, 09:49:32

Studiowałem filologię; jeśli w trakcie studiów zapytałeś kogokolwiek „co chcesz robić po studiach”, to słyszałeś: przekłady, tłumaczenia symultaniczne, praca naukowa, lektor na prywatnych kursach językowych, tłumacz przysięgły, kontakty zagraniczne w firmie itp. Broń Boże praca w szkole państwowej.

Parę lat po studiach większość ludzi z mojego roku pracuje właśnie w szkołach, przy czym na 100 studentów może 5-7 miało powołanie nauczycielskie. Reszta wylądowała w szkole „bo nie znaleźli niczego lepszego”. No to wiadomo, że nic dobrego z tego wyniknąć nie mogło.

A inna bajka, że szkoły nie są konkurencyjne. Wiele osób, nawet z powołaniem, wybiera łatwiejsze i lepiej płatne zawody. I to chyba jest sedno problemu; gdyby zawód cieszył się większym szacunkiem społecznym i był lepiej płatny, to przyciągałby więcej ludzi. Gdyby przyciągał więcej ludzi, to może więcej byłoby kandydatów którzy chcą uczyć, a nie „nie mają niczego lepszego na oku”. A wtedy łatwiej byłoby przeprowadzać selekcję i przyjmować/trzymać tylko najlepszych nauczycieli.

6. mmazur napisał(a):
04 maja 2009, 09:52:02

Moja Magda też jest na filologii. Spostrzeżenia podobne.

7. l00natyk napisał(a):
04 maja 2009, 11:46:50

Heh, wczoraj piłem z Bułgarem który skończył filologię ang. oraz nawijał też po rusku, mówił że jest nauczycielem. Zapomniałem zapytać gdzie pracuje w norn iron, być może udziela korepetycji albo coś. W każdym razie facet nadawał się do tej pracy, nawet podjął się uczenia zaprzyjaźnionego polaka (ciężko chyba nauczyć starego chłopa) u którego gościłem.

8. de napisał(a):
04 maja 2009, 18:01:44

@ppece „Problem w tym, że dyrektorzy szkół przyjmują prawie każdego kto ma papierek na nauczanie. Z prostej przyczyny – brak chętnych do pracy nauczycielskiej”
E? na pewno? ciekawa jestem gdzie mieszkasz. bo ja w małym mieście i sytuacja jest dokładnie odwrotna… kolejki chętnych, a do pracy dostanie się ten, kto ma znajomości… smutna prawda.

9. Radek napisał(a):
04 maja 2009, 21:08:46

A nie myślicie, że to się zaczyna od tego, że głąby idą na studia? I potem taki głąb jakoś przemęczy się te 6-8 lat i ląduje w pierwszej lepszej pracy jaka się trafi. Zwykle to pewnie praca nauczyciela.

Ewentualnie ludzie idą na studia po których niewiele więcej można robić a potem się okazuje, że nie mają dość odwagi by zająć się czymś innym. Więc „siłą bezwładności” idą uczyć do szkół.

A przy okazji – słowa koleżanki ze studiów: „nie robię kursu pedagogicznego, bo dzięki temu szansa, że wyląduję w szkole będzie dużo dużo mniejsza” ;)

10. thot22003 napisał(a):
04 maja 2009, 21:59:19

a czy czasem dzieci nie pozwalaja sobie na zbyt duzo? i taki nauczyciel potem jest postawiony w sytuacji bez wyjscia.
kiedy chodzilam do podstawowki jeszcze jako tako bylo ok, zdarzaly sie pojedyncze przypadki, ktore przeszkadzaly nauczycielom w prowadzeniu zajec (najczesciej synowie innych nauczycieli). jedyne co mnie draznilo to to, ze nie zawsze traktowano tych slabych uczniow sprawiedliwie. jesli ktos mial problemy w uczeniu sie to przeciez od tego jest pedagog szkolny aby z tym uczniem porozmawiac i wybadac dlaczego tak sie dzieje. czy to wina lenistwa czy problem z przyswajaniem wiedzy. jesli to pierwsze to niestety – ale ja bedac na miejscu nauczyciela takiego ucznia bym zostawila do powtarzania klasy. a tymczasem oni byli przepuszczani i z roku na kor bylo tylko gorzej. i jaka to tez mobilizacja dla innych skoro tamci sie nie wysilali… moj rocznik to bylo 8 klas. i to troche dziwne, ze tylko ok 5 osob powtarzalo na tylu uczniow.
kiey chodzilam do szkoly to nauczyciele wiecej zadawali zadan do domu. na polskim pisalo sie dyktanda, wypracowania, uczylo sie wierszy w domu. i nie bylo tygodnia, zeby z jakiegos przedmiotu nie bylo sie czego nauczyc albo cos zrobic. tymczasem moj brat, ktory chodzil pare klas nizej juz tak nie mial. to wlasnie na jego przykladzie wiedzialam, jak nauczyciele sobie stopniowo odpuszczali. o ile na poczatku jeszcze cos tam robil w domu, tak im wyjsza klasa tym mniej. wypracowania domowe sie zdarzaly, ale ogolnie coraz mniej bylo zadan, coraz mniej do nauczania sie. a o czytaniu ksiazek – zapomnij. moze kilka osob przeczytalo cos. reszta – nic. a za strony nauczyciela – zero reakcji.
w liceum moja klasa tez sobie zaczela tak pozwalac. polonistka prowadzila zajecia jak zawsze, zadawala jak zawsze, ale klasa swiecila pustkami. moze polowa uczniow byla. tylko ze a koniec roku byla afera, bo sie okazalo, ze polowa klasy dostala paly i egzamin poprawkowy. potem siedzieli i wkuwali wiadomosci o literaturze. no i poskutkowalo, bo oto do matury malo kto myslal o wagarach z polskiego ;) ale po prostu nauczycielka potrafila sobie poradzic z tymi ktorzy opuszczaja zajecia albo sie nie ucza.
czy trzeba miec powolanie do uczenia? raczej umiejetnosc w przekazywaniu wiedzy oraz swieta cierpliwoscc. znalezc taki sposob, aby ucznia zainteresowac lekcja i aby cos z niej wyniosl pozytywnego.