Młodzież zażyczyła sobie obejrzeć, bo - jak wiadomo - ten film to źródło licznych memów oraz jest postrzegany jako świetna komedia. Z tym zderzyłam się już lata temu, nie, to nie jest komedia w powszechnym rozumieniu, to groteska maskująca kilka dramatycznych zjawisk. W kwestii odbioru przez młodzież - zdecydowanie lepiej niż “Nic śmiesznego”, które okazało się zwyczajnie płytkie i wulgarne, nie rekompensując tych kilku gagów, które zostały w memosferze (“na horyzoncie ukazał się las” czy “ja tu na deszczu, wilki jakieś…”). Dostałam też po nosie, bo usłyszałam, że jestem crossoverem między matką, co wciska czekoladowe brioszki i ojcem, nachalnie tłumaczącym oczywistości.
Początek lat 2000. Adam Miauczyński ukończył polonistykę z wyróżnieniem, ale zamiast kontynuować pracę naukową, zatrudnił się w szkole, gdzie szybko doznał niejakiego rozczarowania, bo ani szacunku, ani zainteresowania sztuką wysoką, ani odpowiedniej pensji. Małżeństwo się rozpadło, syn okazał się niekoniecznie tak rzutki i inteligentny, jakiego ojciec chciał. Aktualnie mieszka w smutnym mieszkanku w blokowisku, każdy dzień składa się z tych samych, powtarzalnych sytuacji; próby pracy czy tworzenia poezji przerywa mu dźwięk wiertarki czy kosiarki, głośna muzyka, stukanie i inne hałasy; matka go nie słucha, bagatelizując jego problemy; była żona go nienawidzi; nawet marzenia o pierwszej miłości nie dają mu eskapistycznej ulgi. Zdaje sobie sprawę z tego, że ten stan nie jest normalny, ale ma mocno ograniczone możliwości dostępu do sensownego leczenia.
Mnie ten film smuci i przeraża mimo przejaskrawienia i groteskowego entourage’u. Widzę człowieka chorego psychicznie, niezdolnego do wyjścia z pętli natręctw, reagującego skrajną agresją na każdą rzecz, która wytrąca go z równowagi, a wytrąca go w zasadzie wszystko. Zdecydowanie mnie nie śmieszy, głównie odczuwam zażenowanie. Oraz kiedy słyszę dźwięki kosiarki za oknem, zdecydowanie się identyfikuję (“powiedz, że jesteś stara bez mówienia, że jesteś stara”).
Tegotygodniowy wpis na silva rerum będzie musiał trochę poczekać. Najpierw po weekendowej jeździe w upale najwyraźniej złapało mnie jakieś przegrzanie i półtorej doby gorączkowałem, miałem mdłości i ból głowy. Później ogarnialiśmy studia syna i gdy po wszystkim miałem w spokoju dokończyć tekst, zginęła kotka, która przychodziła do nas na podwórze „na sępa”, a w ogrodzie zostało jej młode.
Nie miałem wyjście, trzeba było się zająć maleństwem, dużo młodszym niż był Tofu, gdy do nas trafił. Nawet łapki jej jeszcze nie słuchają za bardzo, nie było więc problemu ze złapaniem.
Na szczęście nauczenie samodzielnego jedzenia rozciapanej z wodą karmy poszło szybko, tak jak i oswajanie z ludźmi. Jeszcze trochę syczy i pluje, ale coraz mniej.
Dzisiaj byliśmy u weterynarz, młoda dostała kropelki, żeby pozbyć się pasażerów z futra, a za tydzień odrobaczanie. Nie chciałbym jej zatrzymywać u nas. Jak się nauczy samodzielności, w tym kuwetowania i trochę podrośnie, poszukam jej domu.
Podczas praskiej wycieczki nocowałam w hostelu w dzielnicy Dejvice / Praga 6, oznaczanej czasem na tabliczkach jako Bubenec. Nie wdając się w przepychanki geograficzne, to teren na północ od Hradczan; tu właśnie spięła mi się Praga, bo właśnie Bubenec dzieli Hradczany od Troi, gdzie ogród zoologiczny. Piękne kamieniczki, place - zwłaszcza przyciągnął mnie maleńki park Šabachův z uroczymi rzeźbami koni i zborem husyckim (ten moment, kiedy zderzasz się z Historią przez duże H), w oknach leniwe koty, pochichotałam na ulicy Československé armády, przeszłam koło teatru Spejbla i Hurvinka, zachwyciła mnie różnorodność i precyzja ulicznych mozajek, prawie jak portugalskie calcateros.
Całkiem blisko od hostelu znalazł się przepiękny park Letna, z obłędnym punktem widokowym spod malowniczego pawilonu Hanavsky’ego, pamiątki po Wystawie Jubileuszowej z 1891 roku. W pawilonie można piwo i co ino, a z punktu widokowego widać kilka praskich mostów - Manesa, Karola, Legii, Jiraska i Czecha, Stare Mesto i wieżę telewizyjną na Żiżkowie. Zabrałam tu młodzież wieczorem pierwszego dnia wycieczki, doszłam do Metronomu, gdzie pachniało soczyście marihuaną, zaś ostatniego dnia planowałam przejść bladym świtem cały park, ale ostatecznie powtórzyłam trasę z jedynym chętnym przedstawicielem młodzieży, mijając po drodze ambasadę hiszpańską i izraelską, ze sporą obsadą policyjną.
Jak całkiem wkręciłam się w rozterki miłosne Lary Jean w pierwszym tomie, gdzie niechcący wyszła na jaw jej miłość do sympatycznego sąsiada Josha, eks-chłopaka siostry i najładniejszego ciacha w szkole, Petera, tak kolejne książki cyklu nie wnoszą wiele więcej. W drugiej części związek Petera i LJ jest zagrożony wrednymi akcjami byłej dziewczyny, Genevieve, która nie waha się opublikować intymnego filmiku pary w jacuzzi i bez przerwy wchodzi między bohaterów. Dodatkowo odzywa się adresat trzeciego listu miłosnego, John Ambrose, dawny przyjaciel Petera i okazuje się, że też się w LJ kochał, więc wchodzimy znowu w miłosny trójkąt między spokojnym, uroczym Johnem a kapryśnym, ale przystojnym Peterem. Tom trzeci to głównie rozterki Lary Jean w kwestii wyboru uczelni, bo nie dostała się na tę samą, co Peter oraz planowanie ślubu owdowiałego ojca, nieco na przekór najstarszej siostrze.
Tak, to są przyjemne młodzieżówki, takie “grzeczne” - Lara wprawdzie raz się upija, ale to dla niej nauczka, zostaje podejrzana podczas namiętnego pocałunku i walczy z famą puszczalskiej, rozważa pierwszy raz z ukochanym, ale finalnie (spoiler alert) w książce do niego nie dochodzi. Miło się czyta, bo to taka celebracja codzienności - rozmowy z siostrami, pieczenie ciast, klejenie scrapbooków, wolontariat w domu spokojnej starości. Ale są zwyczajnie nudne, całość dałoby się skomasować w jeden tom.
Kolejny wpis, który przeleżał wiele czasu jako szkic. Nie znalazłem na niego czasu, a teraz sprawdziłem i dobrze się zestarzał, więc opublikuję to, co mam, choć nie pociągnąłem do końca tematu, którym jest optymalizacja stron WWW, tym razem bardziej od strony serwera, niż WordPressa, o którym wtedy napisałem.
Na początek polecam wpis Yzoji o optymalizacji bloga. I komentarze do niego. Tak, wpis jest sprzed trzech lat. Tak, jest aktualny, a wszystko co tu znajdziesz powstało właśnie wtedy. Raczej postaram się napisać uzupełnienie, niż powtarzać rady z tamtego wpisu.
Efekty
Nie mam niestety porównania sprzed wprowadzania zmian, ale żeby było wiadomo o czym rozmawiamy. Efekty optymalizacji strony bloga, wg PageSpeed Insights, przedstawiają się następująco:
Wynik dla desktop
Wynik dla mobile
Kompresja
Na przyspieszenie działania bloga pomogło zmniejszenie poziomu kompresji w nginx. Tak, dobrze czytacie, zmniejszenie, nie zwiększenie. Dlaczego? Otóż tekst kompresuje się dobrze tak czy inaczej. A różnice w szybkości działania kompresji gzip są znaczne. Czyli mamy mininalnie większą ilość przesyłanych danych, ale odpowiedź jest wysyłana znacznie szybciej! Być może to kwestia relatywnie słabego VPSa, ale skoro nie widać różnicy, po co przepłacać? W każdym razie w konfiguracji nginx mam:
gzip_comp_level 1;
Lazy loading
Kolejną rzeczą, która przyspieszyła działanie tego bloga było wyłączenie lazy loading. Było o tym u Yzoji, ale warto powtórzyć, bo znowu, jest to nieintuicyjne. W dodatku wszyscy mantrują, że włączenie lazy loadingu jest dobre dla szybkości ładowania. No i teoretycznie mają rację. Ale nie jest to prawdą na stronach, gdzie ilość załączanych grafik jest niewielka. Więc jak mam jedną czy w porywach dwie skromne grafiki na wpis, to lazy loading tylko spowolni ładowanie. Gdyby grafik było więcej lub były większe – pewnie włączenie lazy loadingu mógłoby pomagać.
Google
Wyłączenie zabawek Google. Firma ta prezentuje pewną dwumyślność. Z jednej strony chce, by strona działała szybko. Z drugiej strony, sama dostarcza rozwiązania, które fatalnie wpływają na wydajność strony i stwarzają problemy w ich własnym scoringu! Google Analytics – wydajnościowe zło. Fonty Google – kolejne wydajnościowe zło. Google AdSense też drastycznie pogorszy szybkość działania strony.
Rozwiązanie, jeśli nie chcemy całkiem pozbywać się Google? W przypadku AdSense można zrezygnować z wyświetlania reklam wszędzie i ograniczyć ich obecność do wpisów, na których jest największy ruch. Taki kompromis – strony z reklamami będą ładować się dłużej, ale większość stron będzie działać szybko. Oczywiście wiąże się to z rezygnacją z reklam na głównej. Nieco upierdliwe, bo oznacza to ręczne zarządzanie kodem JS odpowiedzialnym za wyświetlanie reklam na poziomie konkretnych wpisów, ale dla mnie OK. Zamiast Google Analytics polecam Matomo. Z fontów Google zrezygnowałem, zamiast tego pewnie można serwować je lokalnie.
Klucz RSA
Kolejna nieoczywista sprawa – rozmiar klucza wykorzystywanego przy SSL/TLS. Miałem podejście security is our priority i klucz RSA o długości 4096 bitów. Tyle tylko, że póki co 2048 bity są także uznawane za bezpieczne. No i na tym blogu nie ma nic wrażliwego. Najbardziej wrażliwe jest hasło, które przesyłam przy logowaniu, więc zmniejszyłem rozmiar klucza i… Pomogło to skrócić czas nawiązywania połączenia z serwerem. Znowu, może kwestia stosunkowo słabego VPSa. Przy tej okazji polecę jeszcze wpis o tym jak zrobić sobie certyfikat SSL/TLS z oceną A+ na nginx.
Jak widać, optymalizacja stron WWW nie jest oczywista i warto do tematu podejść kompleksowo.
Popełniłem kiedyś krótki tekst o Litanii przeciw strachowi. Po ośmiu latach ów doczekał się czegoś na rodzaj odpowiedzi. Tak jakby. Ale najpierw, nieco o tle tej małej afery.
Zamykam starsze teksty
Zamykam moje starsze wpisy. Jest ku temu kilka powodów. W każdym razie: ludzie, którzy chcą o coś dopytać, muszę to zrobić w inny sposób niż wysyłając komentarz pod tekstem. Preferowaną metodą, jest przesyłanie mi emial-a. Mam imiennego, na Wirtualnej Polsce.
Brian wybraÅ‚ innÄ… drogÄ™. Brian postanowiÅ‚ napisać bezpoÅ›rednio pod tekstem „O mnie”. NapisaÅ‚em kiedyÅ› takÄ… krótkÄ… notkÄ™, celem przybliżenia swojej osoby, tym, którzy mnie nie kojarzÄ…. Czy im pomaga? Nie wiem.
Jeszcze nawet rozumiem rozterki Briana, który chciał podzielić się ze światem czymś ważnym, ale nie umiał znaleźć na to miejsca. Ale czemu nie przemyślał tego co chciał zapisać? Napisał komentarz, jakbym właśnie wydał mój tekst sprzed sześciu lat. Nie raczył napisać nawet do czego się odnosi. Domyśliłem się po treści. Ciekawe co by było, jakby poruszył temat, o którym mam mnóstwo postów?
Ale to już moje czepialstwo. Wynika ono z tego, że cenię sobie ludzi, którzy przykładają rękę do redakcji swoich tekstów przed publikacją. Przejdźmy do meritum.
Jaka znowu litania?
O tym wiÄ™cej piszÄ™ w oryginalnym tekÅ›cie zalinkowanym w pierwszy zdaniu. W skrócie: co fragment powieÅ›ci „Diuna” Franka Herberta. Rodzaj medytacji pomagajÄ…cej opanować siÄ™ przed ważnym zadaniem.
Do brzegu
Brian opisaÅ‚ swojego znakomitego znajomego, który bÄ™dÄ…c poliglotÄ… i teologiem, orzekÅ‚, że tekst „Litanii przeciw strachowi” jest przedrukiem sentencji Å›wiÄ™tego Makarego Wielkiego Egipskiego. Å»yÅ‚ sobie (Å›wiÄ™ty, nie ów uczony kolega mojego komentatora) w czwartym wieku naszej ery. Trudno, żeby chrzeÅ›cijanin żyÅ‚ przed niÄ…1.
Wracając do Briana piszącego: Sigvatr, a mój kolega powiedział, że Litania jest trawestacją mądrych sentencji Świętego Makarego Egipskiego Wielkiego. Zwrócił on też uwagę, że nazwa Bene Geserit ma też inne znaczenie, ponieważ:
Gesse / Gessu / Gessualdo – formy imion od imienia Jezus. Mamy stąd wiele dającą do myślenia nazwę: Dobrze Czyniące według Rytu Dobrego Jezu. A to jak nic krótka definicja do dziś potężnego religijnie, politycznie. Słynącego z zakulisowych działań Zakonu Jezuitów. Tu w żeńskiej odnodze.
Czy tak jest w istocie?
Nic o Makarym wspomina sam Frank Herbert. Nie ma żadnego zestawienia Makary – Diuna na sieci. Czyli nikt inny nie doszukaÅ‚ siÄ™ powiÄ…zaÅ„. A powieść jest znana. CiÄ…gle odczytywana na nowo. GrzebiÄ…c za samym Brianem (pozostaÅ‚ kilka okruszków do swojej twórczoÅ›ci), zauważyÅ‚em, że jeszcze kilka lat temu on sam pisaÅ‚ pod cytatem „Litanii”: najprawdopodobniej nieÅ›wiadomie zainspirowana.
Jeśli chodzi o nazwę Bene Geserit, to jest to trawestacja łacińskiej sentencji prawniczej: Quamdiu se bene gesserit (tłumaczenie: tak długo, jak długo będzie się dobrze zachowywać). Istnieje nawiązanie tej do zakonu Jezuitów, zostało ono opisane przez syna Franka Herberta. Nie ma w inspirowaniu nic złego, sam autor jak określił oparł się próbie skatolicyzowania, ale być może coś mu zostało z tych doświadczeń.
Tak ciekawostka: kiedy szukałem imienia Gessualdo znalazłem postać włoskiego kompozytora, który między innymi najwyraźniej zabij swoją żonę i jej kochanka przyłapawszy ich na gorącym uczynku. Widać sława tego artysty przykryła tę Jezusa. Nie widziałem, aby to było jakieś inne odczytanie imienia proroka.
Kto czytaÅ‚ „DiunÄ™”?
Aby odpowiedzieć sobie, czy litania pochodzi od tekstów świętego, wystarczy ją przeczytać. Tam nie ma odwołania się do nikogo poza samym recytującym. Nikomu nikt się nie zawierza, nie pokłada ufności w nikim innym, nie ma budowania nadziei. Końcówka mówi to wybitnie:
Jestem tylko ja.
A Zakon? Cóż, to może nie jest bardzo widoczne w pierwszej powieści2, ale w kolejnych, bardzo jasnym jak antyreligijne były siostry. Ciężko, żeby nie były, skoro posiadają doświadczenia życiowe z tylu żywotów. Nazwa, jaką przyjęły, doskonale do nich pasuje, bo pokazuje to co chcą, żeby wszyscy o nich myśleli. A co robią? Realizują własne plany. Włączając w to manipulowanie ludźmi i seks. Czym to się różni od prawdziwych Jezuitów? Książkowy zakon miał ciekawsze plan, oparty o logiczne rozumowanie, przygotowany na różne ewentualności. Z pewnością nie kierowała nim żądza bogactw.
PatrzÄ…c nieco z boku
Czy ów doktorat teologii, który siedzi, najwyraźniej w okresie chrzeÅ›cijaÅ„stwa przed rozÅ‚amem i majÄ…cego znajomego pytajÄ…cego go o treść „Litanii przeciwko strachowi” może kÅ‚amać? Nie sÄ…dzÄ™. Wydaje mi siÄ™, że raczej przywykÅ‚ do mÅ‚otka i wszystko wyglÄ…da mu jak gwoździe. W tym wypadku mÅ‚otkiem sÄ… Ojcowie Pustyni.
Brian, nie napisaÅ‚ nic o „zen-sunnitach”, nie wspomniaÅ‚ o samych narkotykach tak rozpowszechnionych w treÅ›ci książek. Czy o przyprawie, jako zasobie. Nie wiem czy to kwestia tego, że akurat go to nie interesowaÅ‚o, czy też nie zauważyÅ‚. Może znudziÅ‚ siÄ™ odczytywaniem Diuny przez pryzmat arabski? A może jedynie chciaÅ‚ rozpowszechnić myÅ›l Å›w. Makarego. Pewnie to ostatnie, bo nie omieszkaÅ‚ wspomnieć o swojej wierze i Å›wiadectwie odbycia egzorcyzmów. Prawdziwych. Bo przecież sÄ… udawane.
To akurat miała być moja złośliwość, ale faktycznie są też takie teatralne. W oczach wierzących, bo w oczach Nauki, wszystkie one są jedynie przedstawieniem. Często żerowaniem na osobie cierpiącej. O czym kiedyś też pisałem.
Od zawsze byłem przeciwnikiem powiększania Euro do dwudziestu czterech drużyn, ale dopiero teraz naprawdę zatęskniłem za czasami sprzed 2016 – obejrzenie wszystkich meczów turnieju (choć nie wszystkich w całości) tak mnie bowiem wyczerpało, że po rundzie grupowej powiedziałem sobie stanowcze „nigdy więcej”. Tak, starzeję się. Dodatkowo po raz kolejny zniechęciła mnie ostatnia kolejka, w której połowa drużyn miała pewny awans, więc grała na pół gwizdka – przy braku możliwości wyjścia z trzeciego miejsca tak nie było, panie dziejku.
Dobra, marudzenie odfajkowane, przejdźmy do rzeczy.
Hiszpanie wygrali wszystkie spotkania na Euro – pierwszy taki przypadek od czasu Francuzów w 1984 (oni jednak mieli dwa mecze mniej do rozegrania).
Raz potrzebowali dogrywki, ale ani razu nie strzelali karnych – pierwszy taki przypadek od 2004.
Wyczyn tym bardziej godny uznania, że ograli obu finalistów poprzedniego Euro, obu europejskich medalistów z ostatniego mundialu i na dokładkę będących w fenomenalnej formie gospodarzy – tak trudnej drogi do tytułu nie miał chyba jeszcze nikt.
W grupie nie stracili ani jednej bramki, natomiast w fazie pucharowej tracili po jednej w każdym meczu – dokładnie identycznie jak Włosi na poprzednim turnieju. Czyżby taki był teraz patent na mistrzostwo?
15 strzelonych bramek to natomiast nowy rekord Euro – i przy okazji wypada zauważyć, że na pięć ostatnich turniejów od 2008, Hiszpanie byli najbardziej bramkostrzelnym zespołem aż czterokrotnie (w 2020 na równi z Italią) – słabiej im poszło tylko w 2016.
Natomiast Anglia… Ech. Nie wiem, jaki jest tamtejszy odpowiednik Jasnej Góry, ale z pewnością Southgate i jego podopieczni powinni się tam udać na kolanach, śpiewając pieśni dziękczynne – to, że tak grająca drużyna zdołała się doczołgać aż do finału i jeszcze być tam o krok od przedłużenia męczarni o dogrywkę, trudno wytłumaczyć inaczej niż ingerencją sił nadprzyrodzonych. Raz wygrać psim swędem, to może się zdarzyć każdemu, ale żeby tak prawie w każdym meczu, to już przechodzi ludzkie pojęcie.
Francuzi też wystawili cierpliwość kibiców na ciężką próbę – dojście do półfinału z trzema golami w pięciu meczach (z czego dwa samobóje i jeden karny) stało się już memem – ale oni przynajmniej wszystko poza atakiem mieli ogarnięte i choć goli nie strzelali, to też praktycznie nie tracili, sytuację na boisku kontrolując prawie zawsze. Z Hiszpanią już nie dali rady, ale jeśli tylko przypomną sobie jak się strzela, to może nie być na nich mocnych.
Chyba że Niemcy – spory pech, że trafili na Hiszpanię już w ćwierćfinale, bo to powinien był być finał. Tymczasem zaliczyliśmy już czwarte z rzędu Euro bez Niemców w finale – tak fatalnej passy nie mieli jeszcze nigdy.
Holandia już po raz piąty przegrała w półfinale – żadnej innej drużynie nie zdarzyło się to więcej niż trzykrotnie.
Finał i oba półfinały rozstrzygnęły się w podstawowym czasie gry – pierwszy raz od 2008.
Szwajcaria od 2016 rozegrała pięć spotkań w fazie pucharowej Euro i cztery z nich rozstrzygnęły się dopiero w karnych (tylko raz na korzyść Szwajcarów). Co ciekawe, na MŚ proporcję mają odwrotną – jeden konkurs karnych w pięciu ostatnich meczach (a i to przegrany).
Wynik 2:1 padł w fazie pucharowej aż siedmiokrotnie – tyle samo razy, co w fazach pucharowych czterech (!) poprzednich Euro łącznie.
Niedoceniony sukces Francuzów: jako pierwsi w historii nie dali Polsce wygrać meczu o honor.
No właśnie, wypadałoby jeszcze napisać coś o Polsce… ale strasznie mi się nie chce. Kibicowanie naszym to najbardziej niewdzięczny patriotyczny obowiązek, jaki może być w czasie pokoju – i na tym wolałbym poprzestać.
Czerwiec na blogu minął praktycznie niezauważalnie, co widać po ilości opublikowanych wpisów. Można powiedzieć, że nadszedł sezon ogórkowy 😅, ale tak po prawdzie, wynika to z ilości pracy i priorytetów (rower vs blog).
Rowerowy Czerwiec
Jedyną rzeczą, która udała się w czerwcu, to kolejny tysiaczek w rowerowej statystyce.
Świnoujście - Gniezno Goleniów
Zacznijmy od nie do końca udanej wyprawy Świnoujście — Gniezno. Poświęciłem temu oddzielny wpis, więc nie ma sensu się powtarzać. Jedynie to, że po ponad 10 latach znów zagościłem w okolicy Zalewu Szczecińskiego czy Puszczy Goleniowskiej — tak, mam w planach odwiedzić tamtejsze rejony.
Na niemiecko - polskiej kresceGdzieÅ› za S3 w lesieNad zalewem
Stobnica
Najdłuższą aktywność zarejestrowałem na początku czerwca na trasie między Gnieznem a Stobnicą i Obornikami. Wprawdzie pogodynka zapowiadała od rana burze i ulewy, to od rana było słonecznie. Jechało się bardzo dobrze, cel osiągnąłem w miarę szybko, co zachęciło mnie do odbicia na północ — a więc powrót do Gniezna przez Rogoźno i Skoki. Od Samego Rogoźna ścigały mnie burze, przed którymi uciekłem, ale ostatecznie dopadły mnie inne 20km od domu. Tak czy owak, to była udana akcja.
To w tej fabryce powstały te koła ;-)
Dlaczego Stobnica? Znajduje się kontrowersyjna i szeroko dyskutowana inwestycja - tzw. “zamek w Stobnicy�. Inwestycja nieskonczona ale zbiera pierwsze owoce jako punkt turystyki w Puszczy Noteckiej.
Czerwiec to także coroczny urlop nad morzem z rowerami w roli głównej. Tradycyjnie zaliczyłem objazd po okolicznych miejscowościach, szutry na R10 czy przygotowania do tegorocznej edycji Sunrise Festival.
Przygotowania do Sunrise FestivalKlasycznie odwiedziny u Małego KsięciaKościółek nadal sie trzyma krawędzi ;-)
Były też 2 ważne wydarzenia.
Rekodowa jazda
Pierwsze z nich to życiowy rekord Synka na małym rowerze. Zaliczył trasę o długości ponad 55 km na swoim 16" rowerze bez żadnych problemów, z czego jestem bardzo dumny.
Nadmorska promenada
Co najważniejsze, wszystko odbyło się zgodnie z Jego wolą, po mojej stronie było zapewnienie komfortu i bezpieczeństwo na trasie wraz z supportem technicznym.
Bikespotting z Piotrkiem
Drugie to 3.stopnia (i to w wersji rowerowej) spotkanie z Piotrem Saweczko, który mieszka w okolicy. Wcześniej nie mogliśmy się umówić na bikespotting (z wielu powodów), tym razem okoliczności były bardzo sprzyjające. Wręcz idealnie, bo spotkaliśmy się “w drodze� wycieczki pomiędzy Kołobrzegiem a Koszalinem.
Piotrek w wersji rowerowej (foto by: Piotrek)Piotrek w wersji cywilnej we własnej osobie
Z Piotrem znamy się od lat wirtualnie. Poznaliśmy sie za pośrednictwem bloga; wielokrotnie komentował wpisy, wymienialiśmy się z poglądami poprzez maile, komunikatory. �ączy nas nie tylko pasja do roweru, ale także to elektroniki, organizacji czy rozwoju osobistego.
Co do okolic Koszalina i Kołobrzegu, jest sporo kwadratów do zaliczenia ;-)
Zmiana opon
Po latach jeżdżenia na oponach Tufo i zaliczeniu kilku gum, przyszła zmiana. Straciłem do nich cierpliwość, nawet opaski antyprzebiciowe nie wystarczały.
Podjąłem decyzję o zmianie opon i tu zaczęły się schody. Wybór jest ogromny i wszystko zależało od budżetu i typu dróg, po których jeżdżę.
Nowe opony - Schwalbe
Z pomocą kilku osób wybrałem na początek Schwalbe G-One AllRound 35C, które ma dość ciekawy bieżnik oraz wkładkę antyprzebiciową. Co ważniejsze, jest tubless ready, czy gotowy do konwersji na system beztętkowy.
Obecnie ma sie tak, ze … opony zmieniłem, mleko jeszcze nie kupione. ;-)
Nowy uchwyt
U wielu osób z IG zauważyłem dość fajny, sprytnie zrobiony uchwyt do radaru, który jest przymocowany do siodełka - zamiast do sztycy.
Co ciekawe - cholerny matrix - wtedy szukałem po majfrendach podobnego rozwiązania, zanim nie wpadłem na rozwiązania autorstwa @kmount.pl. W swoim portfolio ma szereg rozwiązań, umożliwiający montaż lampek czy radarow w standardowy oraz nietuzinkowy sposób.
Mam dość specyficzne siodło SMP ale to żaden problem, bo jak się okazało, @kmount.pl miał już gotowe rozwiązanie 😀. Następnie można było dobrać kolejne elementy czyli do czego ten uchwyt ma być. Ja wybrałem z opcją montażu radaru i lampki flarert.
Mój syn gra w grę komputerową za pomocą myszki i klawiatury, sterując gracza za pomocą klawiszy WSAD.
Patrzysz sobie na taki obrazek z boku i myślisz. Ot, ktoś gra po prostu za pomocą klawiszy WSAD. Rzecz dziś oczywista.
Tak naprawdę jednak to swojego rodzaju osiągnięcie i postęp. Jeżeli przyjmiemy początek gier wideo za tym artykułem to potrzeba było pół wieku rozwoju branży aby to wymyślić. I prawie dekadę aby stało się to standardem.
W połowie lat 90-tych powstały pierwsze gry FPS, gdzie domyślne sterowanie odbywało się za pomocą klawiatury ze strzałkami. Potem w erze gier w trójwymiarze sterowanie za pomocą WSAD owszem pojawiło się. Ale ja jeszcze w Duke Nukem 3D (1996) grałem za pomocą strzałek. A sprawę klawiszy WSAD znałem jako temat osób, które „grają tak hardcorowo, że zmieniają ustawienie klawiatury aby grać naraz za pomocą wszystkich palców” (w moich oczach to była znacząca przesada).
A dziś ot siada się i podskórnie WSAD traktuje się jako standard. Nie dziwiąc się, że strzałki nie działają. Nie myśląc dlaczego wybrało się akurat te klawisze.
***
Aktualizacja 2024-07-14: Nie można być oryginalnym w dzisiejszym świecie, a na nieocenionej Wikipedii jest długaśny artykuł na ten temat.
Kiedyś popełniłem wpis jak sprawdzić IP. Minęło trochę czasu i sposobów na sprawdzenie adresu IP komputera znalazło się nieco więcej. Niektóre przydatne, inne zabawne. Tak naprawdę są to sposoby na sprawdzanie z jakim adresem IP wychodzimy do internetu.
Zabawny sposób na sprawdzenie IP – pomoże nam kozioł (trzeba kliknąć kozła).
Polski sposób na sprawdzenie adresu IP – pomoże nam Wirtualna Polska podająca twojeip.
I to by było na tyle. Kiedyś, wiele lat temu, gdy powstawał szkic tego wpisu, działały sposoby na sprawdzanie adresu IP przez zapytanie DNS. Albo mniej lub bardziej zabawne strony, które podają adres IP w wersji audio. Coraz mniej tego zostało. Co więcej, nawet zapytania w wyszukiwarkach zwracają średnio adekwatne wyniki. Samych serwisów jest coraz mniej i coraz częściej są obwieszone reklamami jak choinki. No cóż, chyba sprawdzanie IP przestaje być potrzebne…
Czerwcowe rowerowanie rozpocząłem już w pierwszy dzień miesiąca od wypadu do Gołańczy i Margonina. Dawno nie odwiedzałem tamtych okolic, jeżdżenie po południowym brzegu Noteci ograniczająm raczej do bardziej północnej trasy Szamocin – Prostkowo.
Główną zaletą odcinka między Gołańczą a Margoninem, jest obecność sporej farmy wiatraków, które stoją wszędzie, gdzie się tylko spojrzy. Poza tym trasa jest raczej nieporywająca, a na dodatek nie ma na niej żadnych odcinków leśnych, które dawałyby wytchnienie od słońca i wiatru. Jednakowoż raz na jakiś czas przejechać się można, zwłaszcza gdy pozostałe trasy się znudzą.
Ostatnie czterdzieści kilometrów, od jeziora w Borówkach, ścigałem się z burzą, dlatego skróciłem trochę planowaną trasę i wróciłem najszybszą drogą, w Śmielinie na chwilę wjeżdżając na DK10.
– –
W drugim tygodniu udało mi się wyskoczyć na trening dwukrotnie, ale pierwszy obciąłem do dwóch dych po najbliższej okolicy przez deszcz, który i tak mnie złapał na końcówce. Żeby to sobie odbić, drugi rozciągnąłem do sześćdziesięciu kilometrów.
Po treningach byłem gotowy na dłuższe jechanie w weekend. W niedzielę wstałem o świcie, zaraz po otwarciu lokali wyborczych zagłosowałem odstrzelony w lycrę i prosto od urny ruszyłem do Koronowa i Tucholi.
Jeszcze dzień wcześniej planowałem pojechać tę trasę odwrotnie, ale uświadomiłem sobie, że w takim przypadku na stromym wyjeździe z Koronowa miałbym za sobą ponad sto kilometrów, w tym sporo po lasach i zmieniłem kierunek jazdy.
Pogoda tego dnia była znakomita i jechało się świetnie. Po dwóch godzinach spokojnego kulania minąłem Koronowo i w Nowym Jasieńcu wjechałem do lasów nad zalewem. To naprawdę kapitalne miejsce do jazdy na szutrówce i żałuję, że nie mam takiego bliżej.
Szkoda tylko, że komary cięły jak opętane (po mokrej wiośnie wszędzie ich pełno) i zatrzymanie się, by zrobić zdjęcie, oznaczało znalezienie się wewnątrz chmury tych krwiopijców. Co oczywiście nie znaczy, że nie udało mi się zrobić paru fotek, w tym jedną, gdy uświadomiłem sobie, że zatrzymałem się na tym samym leśnym postoju, co przy pierwszej wizycie w tamtych okolicach, w listopadzie 2015.
2024 vs. 2015
Za Zamrzenicą odbiłem w stronę Szumiącej i gorąco polecam ten odcinek: fajny asfalt, gęsty las, puste drogi. W tej drugiej miejscowości wyjechałem na poprowadzoną wzdłuż skraju lasu drogę dla pieszych i rowerów, którą dotarłem do Tucholi. Przed miastem las ustąpił miejsca nudnemu rozpełzowi (moje prywatne tłumaczenie angielskiego sprawl), a potem asfaltową DDR-kę zastąpiła kostka i fun się skończył. Na dodatek na Orlenie nie mieli wegańskich hot-dogów, co przytrafiło mi się po raz pierwszy od nie pamiętam jak dawna.
Po fotce przy fontannie na tucholskim rynku pojechałem wojewódzką w stronę Gostycyna, po drodze obrzucając mocno nieparlamentarnymi zwrotami SUV-y mijające mnie „na gazetę”.
Przy okazji parę ciepłych słów dla typa w aucie na poznańskich blachach: Jeżeli wyprzedzasz rowerzystę na ostrym zakręcie, nie mając pojęcia, czy coś jedzie z przeciwka, a potem musisz skracać i tak mały dystans, jaki mu zostawiłeś, bo z drugiej strony jednak coś wyskoczyło, to jesteś kawał chuja, a nie kolarz, niezależnie od tego, ile ślicznych rowerów szosowych wieziesz na tyle swojej przerośniętej puszki.
W Gostycynie odbiłem na boczne drogi i zrobiło się spokojniej. W Wałdowie spotkałem sympatyczną parę na rowerach, której wskazałem kierunek na Wielką Klonię, bo brakowało im tej gminy na zaliczgmine.pl.
Kawałek później w końcu odwiedziłem Olszewkę koło Sośna, miejscowość o tej samej nazwie, co moja wieś. Dzięki temu mogłem tę trasę na RideWithGPS zatytułować Olszewka – Olszewka – Olszewka.
Od Sośna byłem już na znajomych terenach i dalej droga była już tylko zwykłą walką ze zmęczeniem, bolącym tyłkiem i wiatrem.
– –
Kolejny tydzień przyniósł spore ochłodzenie i nie za bardzo chciało mi się ruszać na rower. Aż w czwartek powiedziałem sobie, że jak nie pójdę na trening, to mam szlaban na dłuższą trasę w weekend. Zadziałało i pojechałem na najbliższą górkę trochę popodjeżdżać.
Na sobotę miałem od jakiegoś czasu zaplanowany wyjazd na północny zachód, w okolice Jastrowia, ale w piątek okazało się, że wracałbym z silnym wiatrem w twarz i najprawdopodobniej w deszczu. Sprawdziłem prognozę dla Żnina, leżącego na południe od mojej wsi i była dużo lepsza, więc na szybko zaplanowałem nową trasę: Łabiszyn – Żnin – Kcynia.
Tym razem trasa była w całości po asfalcie, więc po raz pierwszy od jesieni, pojechałem na slickach 32C, zamiast jak zazwyczaj terenowych oponach 40C.
Odcinek do Łabiszyna jest bardzo przyjemny, nie licząc przejazdu przez Nakło i krętego kawałka w wąwozie za Paterkiem, gdzie kierowcy potrafią zapierniczać jak potłuczeni, nie przejmując się bardzo ograniczoną widocznością. Ale za Szubinem wjeżdża się w lasy, które jeszcze niecałe zostały wycięte i jedzie się świetnie. Gorszy jest fragment z większym ruchem między Łabiszynem a Żninem: w sporej części odsłonięta droga wśród pól, gdzie nie ma schronienia przed wiatrem. Na pocieszenie zostaje wypatrywanie pomarańczowych oznaczeń Tour de Pologne sprzed 20 lat, które ciągle są widoczne na asfalcie.
W samym Żninie zjechałem na Orlen na wege hot-doga i przy okazji odwiedziłem basztę ratuszową oraz miejskie jezioro, gdzie żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu, by złapać żagle w oddali. Ale za to pstryknąłem gęsi skubiące trawę na brzegu.
Przez chwilę zastanawiałem się nad powrotem do domu dłuższą drogą przez Wągrowiec, ale tyłek bolał mnie coraz bardziej od węższych i twardszych opon, a poza tym na drodze wojewódzkiej Wągrowiec – Kcynia jechałbym w większym ruchu. Zamiast tego wybrałem spokojniejszą i krótszą trasę przez nieduże wioski. Jak się chwilę później okazało, to był bardzo dobry pomysł, bo na horyzoncie zaczęły gromadzić się ciemne chmury, a chwilę przed Nakłem złapała mnie lekka mżawka.
– –
Przed następną weekendową jazdą wybrałem się dwa razy na krótsze kręcenie. Najpierw na żwawą pętelkę po okolicy, potem trochę dalej, żeby się upewnić, czy droga z Liszkowa do Trzebonia, którą planowałem jechać w niedzielę, jest przejezdna mimo trwającego remontu mostu. Na szczeście na czas pracy nad nową przeprawą z boku powstała mała kładka dla pieszych i rowerów.
Gdy nadszedł weekend, znowu musiałem zmienić plany. Prognoza pogody na niedzielę pokazywała odczuwalną temperaturę 11-18°, a do tego wiatr 20-25 km/h z porywami do 51, a co najmniej siedemdziesiąt kilometrów wypadało z wmordewindem. Za to w poniedziałek temperatura odczuwalna miała być 13-24°, wiatr 10-16 km/h i maksymalnie 33 w porywach. Tak więc przeciągnąłem weekend i pojechałem w poniedziałek.
Celem było Jastrowie, gdzie liczyłem na tradycyjnego wege hot-doga na Orlenie i odpoczynek nad jeziorem, przed odbiciem na Zakrzewo i powrót przez Rudną.
Jechałem trasą, którą zaliczyłem wcześniej już kilka razy, z Łobżenicy pustymi asfaltami przez pola i lasy do Krajenki, a stamtąd zamiast na Złotów pojechałem bocznymi drogami przez Bartoszkowo i Piecewo do wylotu na DW189. Aż do wyjechania na drogę wojewódzką ruch był mały lub nawet żaden, a asfalty całkiem spoko, więc mogę z czystym sumieniem polecić ten odcinek.
Na DW189 ruch był dużo większy, na szczęście miałem nią jechać tylko kawałek i to w kilku rzutach: najpierw do zarwanego mostu kolejowego na Gwdzie, który w 1945 uszkodzili wycofujący się Niemcy (a potem Ruscy rozkradli, co się dało, poza samym mostem, którego najwyraźniej nie było jak ukraść), a potem miałem do Jastrowia. Skąd po obiedzie chciałem wrócić kawałek do skrętu w Górznej na boczne drogi do Zakrzewa.
Pamiętałem z ostatniej wizyty w Jastrowiu przed laty, że mieli tam leśną drogę dla rowerów, z zakazem ruchu rowerów na szosie, ale liczyłem na to, że od tego czasu poszli po rozum do głowy. Przeliczyłem się i dalej legalny wjazd rowerem do Jastrowia od strony Złotowa prowadzi przez las, po ścieżce pełnej szyszek i korzeni. Nie miałem zamiaru pchać się tamtędy na slickach, więc odpuściłem wizytę w mieście i pojechałem na miejską plażę zjeść batona i wrzucić do fediwersum rant na infrastrukturę szykanującą rowery szosowe.
Z plaży ruszyłem do Zakrzewa nowymi dla mnie drogami i okazało się, że wybrałem świetnie: spokój, przyzwoita nawierzchnia i pełno poziomek w lesie przy szosie.
W Zakrzewie kolejny zgrzyt: na stacji Circle K nie było wegańskich hot-dogów, mimo że sama sieć ma takie wypisane na swojej stronie, więc z obiadu nici. Za to kawałek dalej spotkało mnie miłe zaskoczenie. Po tym jak niedawno poskarżyłem się tutaj, że nowego asfaltu w Rudnej ciągle nie widać, tym razem przejechałem przez wieś po gładkiej nawierzchni, jeszcze ciepłej, bo prace na drugim pasie ciągle trwały.
Z Rudnej już blisko do domu, wiec nuda, nie licząc tego, że pogonił mnie łabędź w Łobżenicy, gdy skróciłem sobie drogę przejazdem przez most nad stawem. W sumie wyszły ponad 164 kilometry, tegoroczny rekord długości trasy.
– –
Zmęczony po Jastrowiu, czerwiec planowałem zamknąć małą pętelką treningową i krótką jazdą w weekend, poniżej 80 kilometrów, żeby dać ciału szansę na odpoczynek.
To rozsądne podejście poszło w kąt, gdy zauważyłem, że zbliżam się do przekroczenia po raz pierwszy od czerwca 2017 progu tysiąca kilometrów w miesiącu. Trasę przedłużyłem do setki i pojechałem na Dużą Pętlę Notecką z dodatkowym odcinkiem Smogulec – Iwno.
To trasa, którą jechałem już tyle razy, że już nie wiem, co o niej napisać nowego, poza tym, że pogoda dopisała i kulało się przyjemnie, widok z górki w Krostkowie był jak zawsze wspaniały i zdążyłem dojechać do domu, zanim zrobiło się naprawdę gorąco.
– –
W sumie uzbierałem 1014,9 km, z czego 888,2 w czasie 11 jazd przejechałem dla frajdy, a resztę na zakupy (też 11 zarejestrowanych jazd).
Poza progiem 1k w miesiącu przekroczyłem też 3k w roku. Z 3258,8 km wyprzedzam zeszłoroczny dystans o 1457,4 km.
Idzie mi w tym roku tak dobrze, że aż się boję, że mi zaraz znowu coś strzeli w kolanach i się skończy zasuwanie. Chyba muszę trochę przyhamować, żeby nic takiego się nie stało. Nie będzie to takie proste, bo na lipiec szykuje mi się jedno dłuższe jechanie.
You are only showing the world how stupid you are. If what you say is not better than silence, you better shut up.
Gdyby ktoś pytał, czemu w ogóle się odzywam:
You can say whatever the fuck you want. It’s your blog, you don’t need to follow any rules. I just cursed and you can’t do nothing about it, because this is my blog and I do what I want.
Mam wielką chęć zrobić coś, czego na tym blogu jeszcze nie było, czyli napisać notkę nacechowaną społeczno-politycznie. Doświadczenie życiowe nie daje mi jednakowoż złudzeń, że 1/3 czytelników wykorzystałaby ją do wzmocnienia u siebie takich emocji, których być może akurat nie chciałabym wzmocnić, 1/3 odsądziłaby mnie od czci i wiary, zamiast próby zrozumienia lżąc grubymi słowy, a pozostali