Fiona kompulsywnie odwiedza Idlewild Hall, tereny opuszczonej szkoły dla dziewcząt. 20 lat wcześniej ciało jej siostry zostało znalezione właśnie tu na boisku, winny - dziedzic lokalnej fortuny - siedzi w więzieniu, ale proces był poszlakowy i Fiona uważa, że jednak coś jeszcze jest do wyjaśnienia. Wtem niejaki Anthony Eden kupuje posesję ze szkołą i planuje remont, co dodatkowo wzbudza dziennikarską ciekawość kobiety. Sytuacja się komplikuje, kiedy podczas prac budowlanych zostaje znalezione ciało nastolatki sprzed kilkudziesięciu lat. Fiona ma już kilka tajemnic do wyjaśnienia - kim była dziewczynka w studni, kto ją zabił, co się stało z jej walizką, kim były jej współlokatorki oraz kim jest Margaret Eden, matka Anthony’ego. A, oczywiście też trzeba wyjaśnić, o co chodzi z Mary Hand, przerażającą zjawą od lat krążącą po terenie szkoły. Wydarzenia współczesne przeplatane są chronologiczną relacją z lat 50., kiedy do szkoły, a raczej do placówki naprawczej trafiły cztery dziewczęta z problemami: Katie z traumą po próbie gwałtu, Roberta będąca świadkiem samobójczej próby swojego wujka, Cece, nieślubna córka bogacza i Sonia, jak się okazuje, cudem ocalała z Ravensbrück.
Klimatem książka przypomina mi wielowątkowe powieści Kate Morton, świetnie się czyta i wybaczam nawet wprowadzenie elementów nadprzyrodzonych, które pomagają przy wyjaśnieniu jednej z tajemnic, bo poza tym to uczciwa powieść kryminalna.
#120
Astronom przechwytuje transmisję z odległej galaktyki, po którym tentegowaniu rozkodowuje wiadomość jako sekwencję DNA. Naukowcy prowadzą eksperymenty na zwierzętach, wtem pierwszy człowiek ma kontakt z wirusem, niespodzianka, co może pójść źle. Wirus okazuje się mutować ludzi w ten sposób, że wszyscy stają się wspólną, wszystkowiedzącą i doskonale zorganizowaną jaźnią. Wszyscy poza jedną małą wioską w Galii, przepraszam, nie ta historia. Poza 13 osobami na całym świecie, które są na mutację odporne i tymi, którzy zginęli w trakcie procesu. Wszyscy unikalni cieszą się specjalnymi przywilejami, bo “Inni” są pełni miłości i łagodności oraz ich priorytetem jest szczęście tych, którzy nie mogli do wspólnej świadomości dołączyć. Większość się cieszy, bo tylko Carol - sarkastyczna pisarka romansów z Albuquerque oraz, jak się później okazuje, tajemniczy mężczyzna z Paragwaju - nie wierzą, że nagle złagodniała jednorodna ludzkość to dobry kierunek ewolucji. Zwłaszcza że nie są w stanie zabić jakiejkolwiek istoty żywej, w tym rośliny, więc pozyskiwanie żywności na długi dystans zrobi się problematyczne.
To bardzo dobry serial, wciągający i absolutnie nietrywialny, ale miałam z nim taki zgryz, że to wszystko już było. Już w Kingsajzie był system jedności (“Ja wiem, polokoktowcy nas nie kochają. Ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają”.); w “Ostatniej na imprezie” byli ostańcy postpandemiczni i od nich tylko zależało, co dalej. Oczywiście będę oglądać do finału, zagrane jest to świetnie, ale pewnie następny sezon za dwa lata, warto poczekać.
If you’re a digital archivist, photography enthusiast or data hoarder, you’ve likely faced the ‘No space left on device’ error. Before you start deleting your files, there’s a way to reclaim space without losing a single pixel: JPEG XL. Unlike typical lossy transcoding which degrades quality, JPEG XL allows for bit-for-bit reconstruction of the original files.
JPEG XL is the newest image file format developed by the Joint Photographic Experts Group with, among other features, better compression. Normally converting between formats with lossy compression is inadvisable as it exacerbates quality loss; however, JPEG XL offers lossless JPEG transcoding.
Unlike normal conversion (e.g. from JPEG to AVIF), JPEG transcoding doesn't re-encode the image data. It merely repackages the existing information so that the original JPEG file can be recreated bit-for-bit. And all that with 22% better compression.
The conversion is done with the cjxl tool distributed alongside the reference JPEG XL implementation. (On Debian it’s included in libjxl-tools package). It’s invoked as follows:
cjxl -j 1 -e 10 -d 0 image.jpg image.jxl
-j 1 flag is the ‘magic’ that enables the lossless transcoding.-e 10 specifies the highest compression effort. This does not affect the quality of the image; instead, it trades encoding time for better compression ratio.-d 0 enables lossless compression (see below) if the source file is not JPEG.To verify the perfect reconstruction the djxl tool together with cmp program can be used:
djxl image.jxl decoded-image.jpg
cmp image.jpg decoded-image.jpg ||
echo Reconstruction produced different JPEG file.
To migrate several files the jpg-to-jxl.py script can be used. It takes files to migrate as arguments and, upon successfully conversion, deletes the source. It can be paired with GNU Parallel to utilise all available CPU cores. For example, the following converts all files in /path/to/gallery directory:
find /path/to/gallery \
\( -name \*.jpg -o -name \*.jpeg \) -print0 |
parallel --null nice python3 /path/to/jpeg-to-jxl.py
Kliuchnikov et al claim 22% file size reduction which is in line with my own test on over 400 thousand images.
It’s not all sunshine and rainbows. JPEG XL is new and some tools still do not recognise it. Even if the format is decoded, some of its features may be mishandled.1 Sometimes this can be resolved by installing additional tools. For example, an official JPEG XL plugin is available for Windows 11 and a third-party JXLook Quick Look plugin for macOS.
Support is practically non-existent on the web. Only Safari handles basic elements of the format and infamously Chrome has removed its experimental support. The best one can do on the web is to use JPEG XL for storage but reconstruct JPEG files on the fly when a user fetches the image.
It’s also worth pointing out that the encoder may fail to handle some malformed JPEG files. cjxl can be run with additional --allow_jpeg_reconstruction 0 flag to force the conversion, although byte-for-byte reconstruction will no longer be possible in that case.
But there’s more. JPEG XL also comes with lossless image compression. That is, it offers: i) lossy image compression (like JPEG), ii) lossless image compression (like PNG) and iii) lossless JPEG transcoding (described above). To use the lossless image compression, -d 0 argument is needed.
However, JPEG XL does not provide any indication or a flag whether a file used lossy or lossless compression and authors of the format are hostile towards the idea. For me it’s important to know whether the image comes from a lossy or lossless source. Because of that, for lossless compression I’ve stuck to the WebP file format.2
My current practice and recommendation is to transcode all JPEG files to JPEG XL and convert all lossless images to WebP.
FormatTotal sizeSaving vs. PNGPNG (zopflipng -m)9.60 GB―WebP7.63 GB~20%JPEG XL6.39 GB~33%
Lossless compression file size comparison tested on 1346 images.
1 For example, while Geeqie decodes JPEG XL files just fine, it does not apply the embedded colour profile. To help with testing, the jxl-icc-test.tar.gz archive contains example JPEG XL file with a expected good and bad results. ↩
2 WebP supports lossy and lossless compression just like JPEG XL, however the difference is that it’s possible to determine the format by reading the file. ↩
Założenie jest bardzo podobne do “Zawsze jest ktoś”, ale układ zupełnie inny. Eva niedawno owdowiała, usilnie szuka sobie zajęcia, żeby nie oszaleć z samotności na wsi - piecze ciasta na sprzedaż i zajmuje się ogrodem. Nagle jej córka, Hana, przywozi do niej 10-letniego Viktora; twierdzi, że pobyt u babci pomoże mu na kłopoty w szkole. Oczywiście Viktor jest wściekły, nie będzie chodził do głupiej szkoły na głupiej wsi, mimo że babcię zasadniczo lubi, ale bardziej lubi wolność mieszkania w Pradze z matką-aktorką, której często nie ma. Hana ma też swój cel - stara się o rolę w serialu, wie, że nie da sobie rady z coraz bardziej wymagającym wychowawczo synem, ale trzyma powód decyzji w tajemnicy. Do tego wplątuje się w kłopotliwy romans. Viktor ukrywa przed babcią i mamą problemy w szkole, Eva zaś te problemy bagatelizuje, ale do czasu. Bagatelizuje też swoje narastające problemy zdrowotne. I te tajemnice nabrzmiewają w rodzinie, prowadząc do kolejnych kryzysów.
H. mi pożyczyła, dziękuję <3. To bardzo gęsta proza, o nieumiejętności komunikowania, dojrzewaniu (lub nie) do macierzyństwa, wdowieństwie, roli babci, odcinaniu od znanego i wpadaniu w nieznane, niewygodnym spełnianiu marzeń. Takie zwykłe, codzienne rzeczy; autorka podchodzi z życzliwością i bez oceny, po prostu taka sytuacja. Nie wiem, czy finał jest szczęśliwy, jak w życiu.
Inne tej autorki.
#119
[13.12.2025]
Nie pisałam, bo byłam w Amsterdamie. Ale zanim o Amsterdamie, wrócę jeszcze na chwilę do zimowego Berlina, gdzie w dalszym ciągu darmo można sobie zarezerwować zwiedzanie Reichstagu. Poprzednio, w 2016, byłam w maju przed zachodem słońca, teraz mniej więcej też o tej samej porze, ale mamy grudzień i o 17:30 jest jak jest. W zasadzie nieco przegoniłam rodzinę, bo myślałam, że wchodzimy o 17:00, ale na szczęście mimo intensywnej kontroli (lista, dokumenty, bramki, młodzież dzwoniła łańcuchami) wpuścili nas wcześniej, nie trzeba było czekać na mrozie. Wchodzi się na kopułę, skąd można w dół patrzeć na salę obrad oraz na dach, skąd można na Berlin. W wielojęzycznej ulotce jest panorama 360 z rozpisanymi lokalizacjami, warto zabrać ze sobą na górę.
Autor był (jest?) korespondentem Polskiego Radia od 2002 roku, a książka to jego podejście do wyjaśnienia Stanów Zjednoczonych tym, którzy ich nie znają. Oględnie powiem, że Ameryki nie odkrył, ale może w roku 2012 było to świeże i ciekawe. Niestety, w 2025 roku luźna relacja z pomieszkiwania w Waszyngtonie i kilku podróży przez USA, bogato przetykana rocznikami statystycznymi, wydaje się bardzo naiwna. Wałkuski jest zwolennikiem prawdopośrodkizmu i z kamienną twarzą, a nawet w tonie entuzjastycznym opowiada o zaletach szeroko pojmowanej wolności osobistej, nawet jeśli kosztem tego są strzelaniny na porządku dziennym. Zżyma się, że media eksponują spaczony obraz tego kraju, podczas gdy według niego to najlepsze miejsce na Ziemi, najbogatsze, z najlepszą opinią (wydano w 2012, przypominam, nie kopcie leżącego) i z najlepszymi perspektywami. Broni nawet najbardziej idiotycznych rzecz - kolosalnych kredytów studenckich, braku opieki zdrowotnej, palenia papierosów i jeżdżenia wysokolitrażowym samochodem w opozycji do wyśmiewanej europejskiej ekologii, gdzie transport publiczny, sortowanie śmieci, rowery i miasta z ograniczonym ruchem w ścisłym centrum. Jak już myślę, że nie przeczytam nic bardziej egzotycznego, trafiam na passus o tym, że lepiej, żeby półślepy 90-latek jeździł ciężkim samochodem i powodował wypadki, niż żeby męczył się w autobusie albo wręcz nie wychodził z domu. Rozśmieszyło mnie też szermowanie polskimi nazwiskami i ich ważnością dla Amerykanów (spoiler alert: mało kto kojarzy, że Kościuszko, Pułaski, Wałęsa, Brzeziński, Sikorski i JP2 to Polacy), a już kąciki ust mi popękały, kiedy dojechałam do dobroczynnej działalności rządu USA dla świata, nieco tylko wspomaganego rękami bogatych filantropów. Mocno niekoniecznie, chyba że autor wyda książkę ponownie z aktualnym komentarzem.
Obiecałam sobie, że wyczyszczę zaczęte książki z czytnika, zanim kupię stos nowych; jak już kupiłam i zaczęłam, to mi się zmarnuje. Kiedyś się nauczę, że jeśli przerwałam lekturę książki, to był po temu powód. Wałkuskiego zaczynałam dwa razy, nie zachwycił, mogłam zostawić niedoczytanego.
#118
PS Spokojnych świąt.
Pełna treść jest dostępna na blogu. Czytaj więcej
Szwajcarski przedsiębiorca, Anton Miller, mimo swojego średniego wieku i blizny na policzku, dalej jest atrakcyjnym mężczyzną. Wprawdzie jego celem jest załatwianie interesów i dlatego pojawia się w RPA, ale nie wyrzuca uroczej pokojówki, która spontanicznie ładuje mu się do łóżka. Wracając do interesów, Miller tak naprawdę nie jest Szwajcarem, nie nazywa się Miller, a blizna jest sztuczna. Cały czas czekałam na jakąś zakrętkę fabularną, że Miller okaże się panem Milewskim, sprytnym emigrantem PRL-owskim, ale nie; to nietypowa dla autora powieść sensacyjna, dziejąca się w wielkim świecie. Otóż pan Miller, po nieudanym skoku na bank w Marsylii, przez swojego znajomego nakręca transakcję na wolfram, którego RPA potrzebuje dużo, a trzymające łapę na brazylijskich zasobach USA limituje. Następuje karkołomna operacja, w wyniku której ruda wolframu jest kupiona dla Japonii, tyle że tam nie dociera. I oprócz zarobku na metalu “biznesmeni” mieliby jeszcze ubezpieczenie od Lloyda, bo załadowany rudą statek niespodziewanie tonie, ale wszystko się sypie, bo jeden z marynarzy chciał uratować drogi aparat fotograficzny i złamał nogę.
Nie wiem, czy ta książka jest bardziej seksistowska, rasistowska czy neokolonialna. Miller kręci się wszędzie tam, gdzie są konflikty zbrojne - Biafra, dawna Rodezja, Kambodża; tu sprzeda broń, tu kupi jakieś cenne surowce, absolutnie wszystko jedno komu i od kogo, byle kasa się zgadzała, strona etyczna w ogóle go nie interesuje. Co kilka stron padają deprecjonujące czarnych określenia, wśród których “czarny zboczeniec” jest jednym z łagodniejszych. Co do pań - Miller nie opędza się od wspomnianej pokojówki, robi też wielokrotnie “małą grzeczność” (sic!) towarzyszącej mu japońskiej przewodniczce, mimo że ta ma krótkie nóżki[1]. Szkoda mu zamordowanej recepcjonistki, bo była ładna i się do niego uśmiechała. Cudownie. Trochę wspominków podróżniczych - ewidentnie autor zwiedzał Kioto, uczestniczył w ceremonii parzenia herbaty i spędził nieco czasu w Kapsztadzie.
[1] I, jak się okazuje, narzeczonego, a z Millerem sypiała służbowo, w ramach obowiązków. Co Millera zaskakuje, ale nie dziwi, wszak jest przyzwyczajony do damskiej atencji.
Inne tego autora.
#117
Ledwo co się zaczęła, a już się skończyła akcja Kręć Kilometry dla Gdańska 2025. Mogę więc krótko podsumować mój udział jako casuala.
Punkty zbierało się głównie za dojazdy do miejsca pracy/uczelni, a także za odwiedzanie wyznaczonych miejsc dodatkowych i dłuższe wycieczki. Kampania trwała trzy miesiące, w październiku punkty liczono ×2, w listopadzie ×3.
Z tego wynika, że na listopad przypada praktycznie połowa możliwej do zdobycia punktacji. W założeniu ma to zachęcać i rekompensować jazdę w gorszej pogodzie. W tym roku nie musiało – mamy 22 grudnia i nawet jeszcze śnieg nie padał. Wczoraj pojechałem na wycieczkę bez elektrycznych rękawic, bo przyszła fala upałów +7°C.
Wracaja do KKDG. Takie wagi miesięcy to plus dla mnie, bo wrzesień jest tradycyjnie miesiącem wyjazdu gdzieś na urlop. Za dojazdy do pracy zbierałem punkty na rzecz Dynatrace, bo my się w firmie nie ogarnęliśmy z rejestracją.
W tej edycji odwiedziłem wszystkie punkty bonusowe. Nawet na odległej wyspie sobieszewskiej. Większość z małżonką, którą nowy rower zachęca do częstszych wycieczek.
Wszystkie punkty specjalnie, niemal codziennie do pracy do limitu kilometrów, cały listopad na dwóch kółkach. Parę weekendowych dłuższych wyjazdów. W tym trybie jestem w stanie w 3 miesiące wyjeździć ok. 5,5 do 6 tysięcy punktów. Punkty można zamienić na gadżety/nagrody, więc np. zapięcie u-lock za 5555 mógłbym zdobyć.
W tym roku upłynniłem punkty na kawę gdańską (była spoko) za 2222, a pozostałem 3333 przekazałem na bon 100 PLN dla Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt Promyk.
Daleko mi było do torby rowerowej Crosso (7777 pkt), ale poznawszy ich ofertę kupiłem sobie sam Zipper+ w prezencie. Bardzo mi się spodobała dostępność części zamiennych do ich produktów. I PDFy z szablonami – można wydrukować i przymierzyć do roweru , wybierając od razu dobry rozmiar. Przypomniałem sobie też dobre opinie joggerowych kolegów. Oczywiście zakupiona samemu torba nie ma logo KKDG, więc nie ma szpanu. A przyznam, że na mieście zauważalne są osoby z torbami i sakwami z logo 7777, co od razu wskazuje, że to górna półka rowerzystów miejskich :)
027/100 of #100DaysToOffload
Po lekturze Conrada zachciało mi się obejrzeć luźną ekranizację, i to w wersji rozszerzonej, bo kto bogatemu zabroni. Wojna w Wietnamie, w górę rzeki płynie kapitan Willard[1] z tajną misją likwidacji pułkownika Kurtza, który robi rzeczy nieakceptowane przez amerykańską armię. I wiem, mamy XXI wiek i wiemy, że mało jest rzeczy, których nie robiła amerykańska armia, ale już wtedy kapitan Willard - obserwujący zrzut napalmu w akompaniamencie “Lotu Walkirii”, Króliczki Playboya, przypadkowe śmierci cywilów - srodze się zastanawia, czym Kurtz przegiął. I jakkolwiek w finale jest dość srogo - tortury, ciała pomordowanych, zachwyt bezlitosnym etosem Viet Congu - film już tak nie szokuje, jak kilkadziesiąt lat temu. Na plus - muzyka, światło i kadry oraz to naprawdę dobra ekranizacja, w duchu "Jądra ciemności". Na minus - toporny, nawet jak na koniec lat 70. voice over (tak, czytałam, kto nagrywał). Z perspektywy razi też filmowe przedstawienie "Wietnamu" i "Kambodży", może wrócę na chwilę do Nguyena. Nie wiem, czy warto wersję reżyserską, ponad 3 godziny oglądania, dla mnie trzy wieczory.
[1] Młody Martin Sheen wygląda jak zlepek Esteveza i Charliego, nie wyprze się synów. Niespodziewane cameo Harrisona Forda, a Lawrence'a Fishburne'a nie poznałam, na swoje usprawiedliwienie mam, że miał wtedy 14 lat.