Od pewnego czasu na blogu występuje problem. Objawia się on tym, że niektóre wpisy nie wyświetlają się w całości, są jakby obcięte. Zauważyłem to parę dni temu, ale wtedy uznałem za jednorazowy wybryk i machnąłem ręką. Po części zwaliłem sprawę na cache, bo jego wyczyszczenie pomogło. Po głowie jako przyczyna chodziło mi też coś w stylu DDoS, który po publikacji artykułu na blogu uprawiają serwery Mastodon. I zupełnie nie miałem czasu na analizę.
Jednak dotarły do mnie sygnały (dzięki!) o tym, że sprawa się powtarza, postanowiłem przyjrzeć się bliżej. Dziś wszedłem z telefonu na ten sam wpis i… problem wystąpił ponownie. Z racji pory dnia ruch powinien być niewielki, więc warunki do diagnostyki powinny sprzyjać.
Trzy słowa o setupie
Blog jest dumnie wspierany przez WordPress, wykorzystywany jest nginx oraz php-fpm 8.2. Do tego dość intensywnie korzystam z wtyczek do WordPress. W szczególności do różnych optymalizacji i cache, co raczej nie ułatwi diagnostyki. Dużo elementów ruchomych, ingerencja w treść serwowanej występuje w wielu miejscach.
Wspomniałem o pluginie do cache jako jednym z podejrzanych. Konfiguracja Cache Enabler wygląda następująco:
W logu php-fpm nic specjalnego. Chwilę wcześniej widać raczej nie mogące mieć wpływu
[24-Sep-2023 07:44:23] WARNING: [pool www] seems busy (you may need to increase pm.start_servers, or pm.min/max_spare_servers), spawning 8 children, there are 1 idle, and 10 total children [24-Sep-2023 07:44:27] WARNING: [pool www] child 20688 exited on signal 9 (SIGKILL) after 33847.200506 seconds from start [24-Sep-2023 07:44:27] NOTICE: [pool www] child 25769 started
Diagnostyka
Problem występował na różnych przeglądarkach, także w trybie prywatnym. Zarówno na desktopie, jak i mobile. Sprawdzenie wersji zapisanej w cache pokazało, że jest ona błędna. Dobry znak, bo raczej można wykluczyć wpływ JSów. Były one podejrzane, bo wprawne oko dostrzeże, że polecenie curl przechodzi w pewnym momencie w kod źródłowy strony związany ze skryptem od statystyk Matomo.
Udało mi się ustalić, że wyczyszczenie cache pomaga, ale… tylko na pierwsze wyświetlenie. Kolejne wyświetlenia są już błędne. Sam problem występował niezależnie od obsługi JS. Czy to Firefox, czy links2, czy lynx – pierwsze wyświetlenie było poprawne, kolejne błędne.
Na pierwszy ogień poszły więc ustawienia wtyczki robiącej cache. W Minify HTML in cached pages including inline CSS and JavaScript wyłączyłem miniaturyzację CSS i JS. Nie pomogło.
Natomiast zupełne wyłączenie tej opcji jak najbardziej pomogło. Winnym okazała się zatem jedna z opcji wtyczki Cache Enabler w wersji 1.8.13. Takie tam ryzyka optymalizacji. Zgłosiłem problem na GitHub i zobaczymy co będzie dalej.
Rzuciłem jeszcze okiem na przyczynę. Prawdopodobnie chodzi o niepoprawne, zachłanne parsowanie komentarzy. Obcięcie następuje po pierwszym znaku *. Gecko/20100101 Firefox/60.0' -H $'Accept: */*' -H $'Accept-Language: en-US,en;q=0.5' natomiast linia bezpośrednio przed tym, co się zaczyna pojawiać, wygląda tak: /* tracker methods like "setCustomDimension" should be called before "trackPageView" */
Sabbatical, sabbatical i po sabbaticalu, wróciłam do rozwiązywania problemów i trzymania posad świata, żeby się nie zawaliło. Zalegam ze zdjęciami ze Stralsundu, ale warto poczekać, pojawią się. W ramach przerywnika dziś będzie lokalnie.
2023 znajduję - jak na razie - bardzo przyjemnym w kwestii poznańskiego rynku restauracji. Najbardziej cieszą mnie śniadania - świeżo odkryty Brzask, którego jedyną wadą jest, że nieczynne w niedzielę; Ot.Warta w nadwarciańskich Łazienkach Rzecznych (będzie osobna notka oraz będę bywać częściej); Szarlotta, która niestety lepsza w tygodniu niż w weekendy, bo wtedy tłumy i mocno przerzedzona dostępność dań oraz nieodmiennie Projekt Wilson, gdzie zawsze dobrze. Obiadowo najczęściej - poza opisanymi wcześniej - bywam w Curry Mary, gdzie odkryłam, że chyba bardziej lubię tajskie curry niż indyjskie, Ratajska zaskoczyła mnie bardzo przyjemnie, bo to nie taka zwykła osiedlówka, a o makaronach w Przyjemność Pasta Disco mogę tylko w superlatywach (za to sałatka nicejska jednak nie).
Południe - empanady i curry
Ramen Ya - duży wybór, tak, ramenów
Curry Mary - są i indyjskie, i tajskie, i nie tylko curry
Projekt Wilson
Brzask
Hotel Morena w Mosinie - zaskakująco dobre i ciekawe
Szarlotta, byłam na randce ze sobą
Przyjemność Pasta Disco - faworyzuję makaron pistacjowy
Qlinarni - bardzo przyzwoite jedzenie domowe
Ratajska
Bo Poznań - no jakoś nie zażarło, może przez skorupkę w jajku? / RatajskaPesto Luboń - dobre, ale długo się czeka, nawet na dania lunchowe
American Diner
Yetztu / Patio Prowansja
Ot.Warta - doskonałe, domawialiśmy pieczywo
Warung Sumatra
Adresy:
Południe - Mickiewicza 24A/2, krótkie sezonowe menu, co kucharz ma ochotę ugotować
Warszawski mrowiskowiec na osiedlu “Za Żelazną Bramą”. Cisi i spokojni mężowie, którzy raz w tygodniu upijają się i biją żony, gospodarz domu handlujący alkoholem, obiecujący poeta, który się rozpił i urządza po nocach ekscesy i hałaśliwe przyjęcia (“i wtedy w całym domu słychać tzw. wulgarne wyrażenia”), bezdomny[1] nocujący na klatce schodowej, lichwiarz, jednym słowem bardzo spokojna okolica. Mieszka tu też porucznik Warycha, któremu wcale się nie podoba okolica i czuje się przeraźliwie samotny[2], ale kiedy się okazuje, że ktoś zabił inżyniera Skotnickiego, mieszkającego na 10. piętrze, ma blisko do pracy[3]. Dozorca twierdzi, że nikt “obcy” nie wchodził, ale szybko się okazuje, że jego słowa nie są wiarygodne, a w mrowiskowcu ruch był jak na Marszałkowskiej. Przestępca jest sprytny, upodabnia się do osób, które chce wrobić w morderstwo, fabrykuje ślady, ale ostatecznie - po kolejnych zbrodniach - wpada, bo Warycha przekartkował “Utraconą cześć Katarzyny Blum”[4].
Przewrotnie, wspomniany zdegenerowany poeta zaprzyjaźnia się z Warychą i po zakończeniu śledztwa planuje napisanie powieści reportersko-kryminalnej o całej sprawie. Pojawiają się wątki społeczne - gdzie kupić pieluchy jednorazowe, nieplanowana ciąża i konsekwencje (wyrzucenie ze studiów), pożyczanie pieniędzy na zabieg “jeszcze wtedy nielegalny”, wreszcie pada kąśliwa ocena emigranta jako kogoś “zmieniającego ojczyzny jak rękawiczki”.
Gender codzienny: kobiety dzielą się na śliczne, szczupłe, wielkookie dziewczyny (chociaż i te czasem histeryzują, na przykład dowiadując się, że ich narzeczony został brutalnie zamordowany) i obrzydliwe, stare baby.
- Miła niewiasta, nie ma co... - westchnął porucznik, gdy Marcjanna Kielak wyniosła wreszcie swoje zwaliste ciało poza drzwi gabinetu.
- Nie zazdroszczę jej mężowi…
Kobieta w niechlujnej podomce musiała być kiedyś ładna. Mogłaby i teraz wzbudzać sympatię, gdyby nie wykrzywiał jej twarzy grymas chronicznej niechęci do otaczającego świata. (...) zanosiło się na wybuch krzykliwego babskiego jazgotu. Porucznik zgodził się w tym momencie z kapralem Kortą: za żadne skarby świata nie chciałby zostać ukarany przez los podobną żoną.
Się pije: winiak gruziński, jarzębiak, wyborową, czerwone wino (w kryształowych pucharkach), coca-colę, żytnią z kłoskiem, piwo, herbatę Yunan, kawę (przechowywaną “dla fantazji” w pudełku po “Nesce”), “harcerzyka” (również na służbie), gin, whisky, Cinzano.
Się śpiewa: nieprzyzwoite rosyjskie czastuszki.
Się wyrzuca: śmieci do zsypu (istotne) albo damską garderobę przez okno podczas libacji (nieistotne).
Się pali: dwa rodzaje gauloise’ów - zwykłe i disque bleu, carmeny, marlboro, klubowe (Warycha), caporale.
Się korzysta: ze współpracy kontrwywiadu.
Się jada: ogórki kiszone, kwas, pokrojona w plasterki kiełbasa, kaszanka z kaszy tatarczanej, którą
przyrządzili na gorąco z cebulką, pomidory, jajko na twardo z majonezem.
[1] Boży ten człowiek należy do wymierającego gatunku ptaków niebieskich, którzy nie sieją i nie orzą, nie pracują, a mimo to jakoś tam żyją. O panu Czesiu należy jednak i to powiedzieć, że jada raczej niewiele. Poza tym nie kradnie, nie powoduje wypadków samochodowych, nie oszukuje przyjaciół. Nie pogłębia również problemów społecznych, domagając się mieszkania w nowych blokach lub punktualnego docierania na miejsce pospiesznych pociągów dalekobieżnych. W godzinach wieczornych, gdy tłok panuje w kawiarniach i rozpoczynają działalność eleganckie lokale gastronomiczne, pan Czesio - gardząc z natury luksusowymi alkoholami - spoczywa już zwykle na którejś z licznych w mieście klatek schodowych, nasycony do woli trunkami w rodzaju wody fryzjerskiej, przesączonego przez chleb denaturatu, kropli Inoziemcowa lub popularnym gatunkiem tanich perfum. Nie absorbuje swoją skromną osobą nikogo. (...) Do otaczającego świata pan Czesio ma stosunek filozoficzny: pełen rezerwy, w zasadzie jednak życzliwy. Zarabia na życie zbierając po śmietnikach puste butelki i jest to zajęcie dosyć godziwe. Nie zdarzyło się nigdy, aby zgromadził więcej, niż to potrzebne do przeżycia kolejnego dnia.
[2] Do czasu, do czasu. Przez całe śledztwo miota się między pracą, a życiem prywatnym, w którym pojawiła się pewna zielonooka blondynka, z którą spotyka się w restauracjach i kawiarniach, a nawet bez skrępowania zabiera do siebie i pojawia się bez żadnego owijania w bawełnę informacja o pożyciu intymnym. Ba, w finale nawet znać w jego mieszkaniu kobiecą rękę, bo na regale stoją kwiaty w wazonach i maskotki.
[3] Jak już skończy przewracać oczami, że ma za dużo zajęć: Nie było mowy, aby wykręcić się od przyjęcia tej sprawy, Warycha nie miał zresztą takiego zamiaru. Żartobliwe wyrzekanie na nadmiar roboty (chociaż nie narzekali również na niedostatek zajęć i obowiązków) należało po prostu do koleżeńskiego rytuału, stałego tematu pogawędek na temat "co by było, gdyby".
Oczywiście to nie jest tak, że w Internecie jest wszystko, ale jest wystarczająco dużo, żeby skutecznie rozprawić się z dziecięcymi zauroczeniami. Tak, obejrzałam hit lat 80. - radziecką ekranizację powieści Dumasa, z której totalnie bez zrozumienia znałam na pamięć piosenkę “Para para paradujemsia na swajom weku” (i to całkiem wiernie, po tylu latach). Oczywiście byłam zachwycona D’Artagnanem i Aramisem, gorąco kibicowałam najpierw igraszkom (do niczego nie doszło!), potem problemom Konstancji i młodego gwardzisty, nienawidziłam wrednej Milady i wstrętnego kardynała. Powieść przeczytałam niewiele lat później, nawet kilkukrotnie. I, ech, mogłam nie oglądać.
Nie pamiętałam, że to musical, a że nie przepadam za musicalami, wodewilami i umownością scen, kiedy nagle wszyscy machają nóżkami i śpiewają, to błyskawicznie siadła mi przyjemność z oglądania i już tylko wyszukiwałam braki. A to że uboga scenografia - z trzy brukowane klimatycznie uliczki, kilka zapyziałych drewnianych izb grających wnętrza szynków i karczm, dużo scen w lasach i na polach, gdzie całym sztafażem była drewniana tabliczka z napisem “Paris”, wreszcie bogactwo Luwru w postaci dwóch komnat, częściowo przysłoniętych zasłonami, żeby się nie napracować. Dialogi niedobre, zwłaszcza D’Artagnan rzucający się na każdego ze słowami “Swołocz! Padliec!”, nie wspominając o rosyjskiej wymowie francuskich nazwisk i nazw. Fabuła spłycona do podstawowych wydarzeń. Ja wiem, że to jest cały czas rozrywkowa literatura niskich lotów, ale jednak żal. Tyle że mimo tego wszystkiego, ten mini serial (3 odcinki po 1,5 godziny każdy) ma swój urok. Jest komiczny, możliwe że czasem niezamierzenie i nawet raz czy dwa zdarza się moment ocierający się o jakieś emocje (piosenka Atosa o liliach). Ale jeśli macie ciepłe uczucia sprzed lat, to niekoniecznie je sobie psujcie.
Kolejne wypełnione zdjęciami podsumowanie minionego miesiąca na rowerowym siodełku. Tym razem mam krowy, zachód słońca i tęczę.
Miałem ten wpis wrzucić wcześniej, ale zupa z kukurydzy miała pierwszeństwo :)
– –
Początek sierpnia był deszczowy, więc jeździłem tylko na zakupy i na pierwszą jazdę dla przyjemności wybrałem się dopiero dziesiątego [].
I okazało się, że przyjemności nie było wcale. Nogi zupełnie odmówiły współpracy i ledwo się kulałem. Musiałem zmienić trasę i znacznie skrócić dystans. Na pociechę po tej porażce mam fotkę zakrętu w lesie i �malutkiego� grzybka, którego znalazłem przy szosie.
– –
Trzy dni później wyskoczyłem na Małą Pętlę Notecką []. Bałem się powtórki, ale tym razem było dużo lepiej. I jak zawsze nad Notecią, było spoko okazji do pstrykania.
– –
Kolejne dwie [] [] jazdy były popołudniowymi wypadami, akurat gdy skwar trochę odpuszczał, po sześć dych każda. Przy okazji dowiedziałem się, że na Pixelfedzie, tak jak wszędzie, dobrze �klikają się� zdjęcia z zachodzącym słońcem :)
– –
Osiemnastego po pierwszy raz od dawna jechałem się w towarzystwie. Wybraliśmy się z synem w odwiedziny do rodziny w Wyrzysku. Miałem trochę rzeczy do zabrania, więc zamiast Ridleya wybrałem Treka z sakwami. Jechaliśmy przez rezerwat �Borek�, bardziej offroadową trasą niż zazwyczaj, co skończyło się tym, że dwa razy musiałem rower prowadzić. Młody był zadowolony, gdy na swoim Giancie przejeżdżał tam, gdzie ja nie dawałem rady.
– –
Następny tydzień to niecałe sześć dych rozkulania w poniedziałek [] i w czwartek trasa, na którą czekałem całe wakacje: w sumie prawie 150 kilometrów na �Wrzosy� [] i z powrotem [].
Pogoda była idealna: słonecznie z lekkim wiatrem, ciepło, ale nie gorąco. Jechało się po prostu świetnie, nawet przez piaszczyste kawałki polnych dróg.
Po rozłożeniu nad jeziorem (nad którym nie było już prawie nikogo) sięgnąłem po książkę Tomasza Markiewki. Czytanie Markiewki w tamtym miejscu zrobiło się już taką małą tradycją. Tak właśnie przeczytałem �Gniew� i �Zmienić świat raz jeszcze�. Tym razem przywiozłem ze sobą �Nic się nie działo�. Ta opowieść o życiu na polskiej wsi okazała się na tyle wciągająca, że machnąłem ją bez odkładania. Polecam.
Ostrzeżenie o zawartości: osobiste smuty.
W czasie jazdy po lasach w okolicy �Wrzosów� powspominałem czasy, gdy bywałem tam z Żoną, pogadałem w pustkę o tym, jak bardzo mi Jej brakuje i poryczałem się ze trzy razy. To taka namiastka sesji terapeutycznej, po której poczułem się trochę lepiej.
Żałowałem, że nie zabrałem kąpielówek, bo kąpiel w chłodnej wodzie jeziora Krąpsko byłaby znakomitym uzupełnieniem dnia na rowerze. Na pociechę miałem ze sobą domową foccacię z pomidorkami koktajlowymi z ogródka. Wyszła mi pyszna.
– –
Kilka dni później zauważyłem, że brakuje mi tylko kilkadziesięciu kilometrów do wyrównania całego dystansu z poprzedniego roku, więc wyskoczyłem na króciutką pętlę koło domu [] i w towarzystwie tęczy zakończyłem rowerowy miesiąc.
– –
Sierpień na Ride with GPS zamknąłem z 22 jazdami (z czego 14 to wyjazdy na zakupy) o łącznej długości 609 kilometrów, które zajęły mi dobę i siedem i pół godziny:
Trochę mniej niż w lipcu, ale i tak jestem zadowolony. Najbardziej ucieszyła mnie dużo lepsza forma w czasie wyjazdu na �Wrzosy� niż przed rokiem (kiedy to miałem problem z powrotem do domu) oraz wyrównanie całości zeszłorocznego dystansu.
– –
Wyjaśnienie: Na koniec wpisów z tej serii zazwyczaj pisałem o planach na następny miesiąc. Przez kukurydziane opóźnienie w czasie ostatecznych poprawek przed rzuceniem wiem już, czy udało mi się pojechać to co chciałem, ale będę udawał, że nie mam pojęcia ;)
Plany na wrzesień mam mniej ambitne: chciałbym zaliczyć wizytę w Debrznie, czyli odwiedzić trzy województwa jednego dnia i machnąć jeszcze jedno dłuższe pokulanie w urodziny. Każda następna większa trasa to bonus, bo zakładam, że z pogodą może już być różnie.
Od zeszłego roku w firmie mamy dodatkowy dzień wolny. Znaczy niezupełnie wolny. I pod warunkiem. Warunkiem jest wykorzystanie tego dnia na wolontariat. Jeśli nie zostanie wykorzystany w danym roku – przepada.
Pomysł na oko fajny, o ile ktoś udziela się już w tej formie. Dla kogoś takiego jak ja, który w dni powszednie nie udziela się – pomysł teoretycznie fajny. Z wolontariatu przychodził mi do głowy jedynie finał WOŚP, który odbywa się w dzień wolny. Do tego pewnie musiałbym się zorientować jakie papierki są wymagane i czy fundacja je wystawia. Nic więc dziwnego, że w zeszłym roku dzień mi przepadł.
Szczęśliwie głosy pracowników o tym, że przydała by się inspiracja, albo i podsunięcie stosownego zajęcia pod nos, zostały wysłuchane. Ekipa, która znalazła i wspierała potrzebującą fundację już w zeszłym roku, poszła w tym roku szerzej i zorganizowała wolontariat dla szerszego grona chętnych.
Organizacja na piątkę z plusem – wystarczyło określić w którym terminie chcemy pracować i się zapisać. Oprócz narzędzi i materiałów do pracy, papierkologii, załatwiony został także transport w postaci arkusza do wspólnego przejazdu autami. Czyli wszystko, co potrzeba.
Wolontariat miał miejsce w stadninie koni. Do wykonania było malowanie stajni oraz grodzenie nowych wybiegów. Pogoda dopisała, poza tym wolałem zrobić coś, gdzie się zmęczę a nie znowu malowanie. Bo w życiu trochę się namalowałem i mogę powiedzieć, że umiem – ach te remonty i remonciki w domu…
Ostatecznie, po początkowych zawirowaniach, wyklarowały się ekipy kopiące, koszące, mierzące. Po przerwie na posiłek regeneracyjny i montażu pierwszej części ogrodzenia pojawiło się nowe zadanie – okablowanie elektrycznego pastucha. Bardzo mi się ono spodobało, bo z elektrycznymi pastuchami nie miałem w życiu do czynienia. Zresztą, jak to zamontować, to chyba nikt nie wiedział. Na szczęście były istniejące ogrodzenia na wzór.
Dowiedziałem się, że elektryczny pastuch składa się z generatora, podającego napięcie na płot. Nie ma zamkniętego obwodu, nie ma plus i minus – wyładowanie następuje do ziemi, tam zresztą podłącza się „drugi kabel” od generatora. A całe ogrodzenie to jeden wielki, wspólny element pod napięciem. Inne ciekawe rzeczy – napięcie w naszym przypadku to jakieś 6000V. Istnieją dedykowane narzędzia do pomiaru, ale działanie można sprawdzić i ręką. Nie jest groźne, jest nieco nieprzyjemne. I jeszcze ważna rzecz – pastuch wysyła impulsy, więc nie „kopie” cały czas, krótkie dotknięcie nie powie prawdy, czy jest załączony.
Po pracy mieliśmy relaks przy grillu. Ogólnie bardzo fajna impreza, w doskonałej atmosferze. Fajnie, że pogoda dopisała, choć mogło być nieco chłodniej. Niemal cały dzień na łące, bez cienia może być męczący sam w sobie. Na szczęście było mnóstwo wody w butelkach i były podpowiedzi wcześniej, by wziąć czapki i krem ochronny.
Opisuję całość, bo w tego typu grupowym wydaniu wolontariat może z powodzeniem służyć jednocześnie za integrację. Zorganizowanie grilla na istniejącej infrastrukturze jest tanie, ludzie spędzają ze sobą dużo czasu robiąc zupełnie inne rzeczy, niż w pracy. Cel jest fajny bo i daje satysfakcję – widoczna, wykonana praca, i pomaga się potrzebującym. W porównaniu z dedykowanymi wyjazdami integracyjnymi to pewnie jakieś śrubki, tym bardziej, że firma pewnie też może to jakoś rozliczyć. Choć nie wiem, nie jestem księgowym. Oczywiście nie zastąpi to typowych integracji w każdym przypadku, tym bardziej, że nie każdy może/chce pracować fizycznie, ale warto rozważyć naśladowanie.
Syndrom oszusta, czy syndrom eksperta? Który z nich skuteczniej powstrzymuje cię przed ruszeniem do przodu? Co to właściwie jest syndrom eksperta? Dowiesz się jak go rozpoznać i nie dać mu przejąć nad tobą kontroli. Linki w tym odcinku A jeśli wolisz czytać, to częstuj się automatyczną transkrypcją odcinka: #16 –...
Gamedec to gra polskiego Anshar Studio. Detektywistyczna przygodówka, czy jak kto woli powieść wizualna, w której jest jednak więcej interakcji niż przyzwyczajają standardy gatunku. Nie wiedzieć czemu określana często również mianem RPG.
Literacki pierwowzór
Na wstępie należy uściśli, że ta gra została osadzona w świecie wykreowanym przez Marcina Przybyłka. I przyznam się, że ja książki te czytałem. Są one na tyle ciekawe, że chyba kiedyś zapoznam się z nimi jeszcze raz, aby spisać te moje wrażenia, ale to kiedy indziej. Przez nie zacząłem śledzić produkcję tej gry w 2017. Czemu się tym w ogóle chwalę? Ponieważ odniosłem wrażenie, że jestem jednym z nielicznych recenzentów Gamedec’ka, którzy to zrobili. I są dwie ważne rzeczy, które warto, abym z nowo uzyskanej pozycji znawcy wyłożył.
Po pierwsze: gra nie jest przeniesieniem treści powieści. Jest po prostu osadzona w świecie drugiej z cyklu (różniącej się od pierwszej jednym drobnym szczegółem, nie to co, od trzej, ale to temat na zupełnie inny tekst). Pomijając nazwy, w zasadzie nie mają ze sobą nic wspólnego. Innymi słowy: jeśli nie czytaliście, spokojnie, można grać bez przeszkód, nic was nie omija.
Po drugie: jako, że byłem zaznajomiony ze światem, z tym jak działa, z różnymi ideami, które narrator cierpliwie mi wytłumaczył, odpadł mi jeden wielki minus tej gry. Ale o tym później.
Świat GameDec-a
Witajcie na ruinach Warszawy, w mieście zwanym Warsaw City. Jest najprawdopodobniej rok 2199. Od dawna ludzie są w stanie przenosić się do wirtualnych rzeczywistości, będących podobnie jak internet dzisiaj, po prostu jeszcze jedną sfera życia. Oczywiście większość tych światów to tak zwane gry. I jeśli masz w takowej problem, wynajmujesz gejmdeka. Czemu nie napisać do działu wsparcia? Jest to pewnego rodzaj zagwozdka założeń świata, dlatego zostało to nawet wytłumaczone w kodeksie.
Wewnętrzna encyklopedia
Ów nieszczęsny Kodeks. Zawiera fakty na temat świata, postaci, jak również wszystkie notatki i ważne informacje potrzebne, np: do rozwiązywanie zagadek. Problem w tym, że bardzo szybko się zapełnia. W dodatku notatki podzielone są według kategorii, podkategorii, źródła, strony itp… praktycznie do końca gry się w tym wszystkim gubiłem. Mało tego, w pewnym momencie już porzuciłem wszelkie złudzenia i interesowanie się, co tam się odłożyło. Bo nawet jeśli chciałem coś przeczytać, po prostu nie umiałem tego odnaleźć. Jako czytelnik pierwowzoru nie musiałem przekopywać się przez te teksty. Wszak znałem założenia świata. Ale nie wszyscy mają ten luksus, a używanie Kodeksu jest zwyczajnie męczące. Być może lepszym było zaimplementowanie czegoś na kształt systemu podpowiedzi z gry Tyranny. Na pewno pomogło by mocnego zredukowania tekstów i przeorganizowania tego wszystkiego.
Rozgrywka
Wcielamy się, podobnie jak ma to miejsce w książce, w gejmdeka. Gierczanego detektywa żyjącego sobie w Warsaw City. I nie jest to Torkil (bohater książek). Mamy możliwość wyboru płci i wyglądu naszego bohatera. Możemy również określić jaką płeć widzi świat. Z rzeczy bardziej wpływających na rozgrywkę wybieramy coś na rodzaj pochodzenia, czy jego/jej/ich postawę życiową. Ma to niestety bardzo symboliczny wpływ na rozgrywkę, więc można dopisać do listy niewykorzystanych pomysłów.
W rozwoju naszej postaci o wiele ważniejsze są tzw: aspekty. Stanowią jedyny przejaw RPG tej produkcji. To one decydują czy pewne opcje dialogowe będą dostępne w czasie rozmów. A przypominam, że ta gra stoi system dialogów. Nawet sceny akcji rozgrywają się w ten sposób. Aspekty zdobywamy wydając specjalne punkty z czterech wskaźników, które reprezentują różne cechy osobowości. Podobno jest to model jungowski, ale wykażę się tu beztroską ignorancją. Ja widziałem w tym system, które dało się zminimaksować. Przez strategiczne bycie niemiłym tu i schlebienie tamtemu, mogłem zdobyć więcej aspektów niż gdybym po prostu mówił od serca, czytaj: klikał te opcje, na jakie miałem w danym momencie ochotę, albo uważałem, że to powinna powiedzieć postać w jaką się wcielam. Pozostawiam Wam do wyboru, czy takie rozwiązanie, to zaleta. W mojej opinii nieco psuje imersje, ale z drugiej strony, nikt mi nie kazał. Tę grę można spokojnie przejść nawet bez wyboru żadnego aspektu.
Nie zawsze opłacalnym jest dla gracza skorzystanie z opcji, jakie one umożliwiają. Jest to swoistego rodzaju zaprzeczenie trendu z wielu współczesnych gier, gdzie takie niedostępne dla wszystkich czynności czy stwierdzania, zwykle mają wyłącznie pozytywne konsekwencje. W Gamedec, należy czytać uważnie dialogi, a nie kierować się kolorami wypowiedzi. Tak patrząc z boku ma to sens, przecież stosowanie tekstów ulicznego zakapiora nie powinno zwyczajnie sprawdzać się w delikatnych sytuacjach, wciąż można poczuć się nieco oszukanym, ale z drugiej strony, możemy poerpegować, narzucając sobie jakiś typ postaci.
Dość szybko też wychodzi, że niektóre z aspektów są bardziej przydatne niż pozostałe. Np. taki kraker wydaje się wręcz obowiązkowy w światach wirtualnych, gdzie spędzamy, zasadniczo większość czasu. Same aspekty dzielą się na rodzaj kategorii. Jest kategoria dla umiejętności programistycznych, medycznych, przemocowych, czy medialnych.
I tu pochylę się nad tymi związanymi z social mediami. Wybranie, któregoś z nich sprawia, że najwyraźniej nagle w środku gry zyskujemy sporą popularność i rozpoznawalność, którą możemy kapitalizować. Już pomijając, dlaczego nagle w ciągu kilku minut wszyscy zaczynają nas rozpoznawać, to czemu niby w ogóle ludzie mieli by się stać bardziej skłonni do mówienia kiedy pogrozi się im strimem? Być może to bardziej kwestia tekstów związanych z daną umiejętnością, niż samej tej mechaniki.
Pisarstwo
A właśnie: teksty. Wspomniałem, że gra to w zasadzie powieść wizualna? Tylko mamy możliwość chodzenia ludzikiem w rzucie izometrycznym? Tym bardziej dziwi to, że miejscami pisarstwo jest dość mało ciekawe. Wręcz gra wypełniona jest dziwnym tekstami. Część miała być zdaje się zabawna, ale nie wyszło. Za małą próbkę niech posłuży opis wejścia do mojego apartamentu: „te drzwi chronią mnie przed Warsaw City. A może chronią miasto przede mną?”. Cześć wynika z tego, że coś jest iteratywne, ale dopiero w późniejszej fazie rozgrywki będzie miało sens z tego korzystać, do tego czasu po prostu dziwi gracza. Przy okazji należy wspomnieć, że nawiązań do popkultury jest tutaj od groma. Większość z nich została wpasowana dobrze, więc nie będę ich zdradzał.
System dedukcji
Przyjrzyjmy się systemowi dedukcji. Ogólnie pomysł wydaje się całkiem zgrabny: po przyjęciu zadania i wstępie, musimy odpowiedzieć na kilka ważnych pytań, po to aby dostać ich kolejną partię. W klasycznym kryminale takim były by: „jaki był motyw?”, „jak dokonano morderstwa?”, a później oczywiście „kto zabił?”. Dlatego zbieramy dowody i relacje różnych ludzi, aby uzyskać propozycje odpowiedzi, jak i wskazówki, które mają nam pomóc podjąć ostateczną decyzję. W naszym przykładzie klasycznego kryminału, dowiedzielibyśmy się, że w domu w momencie morderstwa był jedynie lokaj i małżonek, a wskazówkami byłaby książka na temat trucizn w sypialni tegoż i bardzo niepoprawne zachowanie świeżo zmarłego wobec służby. Jak widać, nawet gdyby udało się nam zebrać wszystkie poszlaki (co jest nie tylko bardzo trudne, ale wręcz niemożliwe) i tak musimy kierować się intuicją.
Jako pocieszenie może posłużyć fakt, iż nasze wybory niestety praktycznie niewiele zmieniają. Gra jest liniowa, główne wydarzenia zadzieją się zgodnie ze scenariuszem, ale przynajmniej mamy wpływ wpływanie na pomniejsze rzeczy. Np. może sprawić, że ktoś przeżyje, albo ucieknie. Albo jakaś miejscówka nie zostanie nam udostępniona. W całej grze, chyba tylko w świecie Wild Harvest, może zakończyć sprawę źle. Choć to, raczej kwestia waszej moralności, bo zadanie tak czy siak rozwiązujemy i dostajemy wypłatę.
Wracając do samych pytań Systemu Dedukcji, na kilku etapach gry, miałem wrażenie, że ciągle odpowiadam na to samo. I te ograniczenia w dialogach, które generuje system dedukcji, szczególnie w świecie Twisted & Perverted tworzyło dziwne sytuacje, w których nie mogłem zadać prostych pytań, bo te wymagały aby odpowiedział się wcześniej za jakimś konkretnym kierunkiem śledztwa.
Światy wirtualne
Mam wrażenie, że pierwsza grą którą odwiedzimy, wspomniana Twisted&Perverted, nie została prawidłowo dopracowana. O ile wszystkie pozostałe (obie w zasadzie) są dość ciekawe, a ich ich własne mechaniki mnie nawet wciągnęły, tak ta wizytówka (bo pojawiała się nawet w prezentacjach Gamedec’ka), była powodem dla którego odłożyłem tę grę na jakiś czas. Wyjaśnijmy.
Światy wirtualne, gry, są pewnego rodzaju odwzorowaniem naszych współczesnych gier. Mamy świat przeznaczy dla świrów realizmu, coś na kształt symulacji budowy własnej farmy, mamy coś a la przestrzeń do randkowania, a ów Twisted, to propozycja skierowana jedynie dla dorosłych. I wiecie jak to wygląda? Nudnie. Świat przeznaczony dla mocnych wrażeń, wyłącznie dla seksu i przemocy, gdzie każdy powinien bać się własnego cienia i szukać okazji do dobrania się do tyłka bliźnich (w obu znaczeniach), to w zasadzie pusta ulica, gdzie stoi i gada sobie w grupkach kilka postaci.
Zupełnie inaczej poczułem się w dwóch następnych światach. Pierwszy z nich, to parodia Farm Vile, w klimacie Dzikiego Zachodu – Harvest Time, gdzie doskonale oddano wrażenie uczestnictwa w jakiejś grze MMO, pojawiają się zalogowani właśnie gracze, pędzą potem do własnych spraw, albo zagadują do NPC-ów. Nawet sam zacząłem grać sam dla siebie, bo zainteresował mnie wątek z tła, w którym właściciel gry, postanowił przerobić mocno symulacyjny produkt, na lekką rozgrywkę z mikropłatnościami.
Owe gry, wizytujemy je jako gracze, dlatego obowiązują nas ich wewnętrzne reguły, takie jak np. punkty, czy lokalna waluta, system rang itp. Jako gamedec mamy też dostęp do dodatkowych narzędzi, które mogą nam dopomóc analizować sytuację. Oczywiście każdy ze światów jest inny od pozostałych, pod kątem wystroju, czy atmosfery. I to najlepszy atut Gamedeka. Szkoda, że w zasadzie sprowadza się do trzech poziomów. Samych światów odwiedzimy więcej, ale nie będziemy mieć w nich pełnej swobody.
Kilka mniej udanych rzeczy
Wspomniałem o mało zajmującym pierwszym świecie, jaki przyjdzie nam służbowo odwiedzić. Wspomniałem o miejscami słabszym pisarstwie. A czy wspominałem o zadaniach, które należy wykonać na zasadzie zapisz, wczytaj i spróbuj kolejny raz?
Do takich należy np. wybudzenie Scarlet. Niby dostajemy wskazówki, ale one jedynie ograniczają liczbę kombinacji do sprawdzenia. Dalej mamy kilka możliwych ścieżek, które musimy wybrać na ślepo. Być może to tylko ja. To podejście wydaje się być również rozciągnięte na całe poziomy. Możemy bowiem sobie zablokować pewne potencjalne korzyści, jeśli np. zagadamy do pewnych osób w niewłaściwej kolejności. Ponownie, być może to życiowe rozwiązanie, ale dla mnie psuje zabawę i zmuszało do prowadzenia licznych zapisów gry.
Imersję psuło mi też ciągłe napotykanie tych samych osób. Po części ma to uzasadnienie fabularne, ale widzieć prawie cały czas te same twarze, podczas gdy niby tysiące obywateli Warsaw City ma do wyboru liczne inny gry, jest dalej dziwnie.
Napotkałem też kilka dialogów, jakie miałby być chyba małymi zagadkami dla gracza, ale ku mojemu rozżaleniu, okazywało się, że nie ma w nich ciężaru porażki. Tu mały spoiler, udało mi się skłonić do rozmowy pewnego paranoika. Ten w ramach ukrywania się podsłuchem, pozamieniał nazwy kilku firm i postaci, o które chciałem go rozpytać. System dialogów podsuwał mi więc pytania, które musiałem sobie rozszyfrować, a część z nich nie miała logicznie żadnego sensu. Spodziewałem się, że mój rozmówca uzna mnie za osobę nie wartą uwagi, jeśli zapytam o coś takiego. Niestety, wybierając nawet dziwniejsze połączenia, nie spotkały mnie żadne przykre konsekwencje.
Kilka bardziej udanych rzeczy
Wspomniałem o ciekawych światach gier, o tym, że mają one swoje wewnętrzne mechaniki. Wspomniałem o dość ciekawym graniu na sztampach z gier, o zabawnych nawiązaniach kulturowych. Nie wspomniałem o fabule.
Fabuła jest niezła. I to nawet jest lepsza od odpowiadań z powieści. Nie wiem, czy to kwestia tego, że autor jest już doświadczonym twórcą, czy też może wspierał go dobry zespół. Podobały mi się nie tylko same śledztwa, jak i wiążąca całość historia, która zakończyła się nieoczekiwanym twistem.
Nie wspomniałem też o ciekawym systemie potyczek dialogowych. Zwykle przejawia się to, podczas przesłuchań, gdzie musimy zadbać o odpowiednie nastawienie naszego rozmówcy. Trzeba wyczuć jakie tematy mogłyby by np. denerwować i czy to jest właśnie kierunek, w jaki chcemy iść, aby skłonić tę osobę do zwierzeń.
Za duży plus uznaję też rozmiar gry. Dwa śledztwa i rozwiązanie większej zagadki, jaka wypłynęła przy okazji to w gruncie rzeczy wystarczająco dużo, aby polubić świat przedstawiony, a jednocześnie aby się nim nie przejść. I tak spędzamy dużo czasu błądząc po poziomach i próbując różnych opcji. A aby ukoić wrażenie niedosytu mamy jeszcze dodatek.
Dodatek
W wersji Definitive Edition, mamy dostęp do dodatkowego zadania, umieszczonego w świecie Twisted & Perverted oraz do całego, choć zupełnie oderwanego od fabuły pierwowzoru, śledztwa. Wspomniane zadanie jest w sumie dość proste i sprawdza się do biegania po mapie i gadanie z osobami tam zgromadzonymi. Zostało ono tak zgrabnie wplecione w oryginalną grę, że w zasadzie dopiero po fakcie dowiedziałem, że to coś ekstra. Ja chciałem pochwalić to osobne śledztwo.
W ramach misji dodatkowej, mamy dostęp do nowego bohatera, którego znowu trzeba rozwijać. Otrzymuje on zlecenie aby skontaktować się z menadżerką pewnej firmy, która wykupiła prawa do świata gry Seven: The Days Long Gone. Ta misja spodobała mi się z dwóch powodów. Pierwszy to przypomnienie sobie świata „Siedem”, gry, którą mimo wszystkich wad, bardzo polubiłem. A drugi, widać w niej doświadczenie twórców, to jak sprawnie wykorzystali możliwości oferowane przez ich grę.
Epic Games
Ja grałem w wersję na Epic Games. Dostałem ją za darmo w ramach rozdawnictwa. Dostałem też wspomniany dodatek. Miło z ich strony. Ale…
Epic od pewnego czasu umożliwia polowanie na osiągnięcia. Niestety te w Gamedecku są zabugowane. Po pierwsze jakby aktywują się z opóźnieniem, przez co niepotrzebnie zdarzyło mi się potworzyć niektóre akcje. Po drugie, aż trzech osiągnięć nie daje się odblokować. A żeby było śmiesznej, licznik przy koncie wskazuje na ukończenie tej gry w 115%!
Próbując dostać jakaś pomoc w związku z tym trafiłem na Discord Gamedecka. Jest tam aktywny chyba jedynie, sam pan Marcin Przybyłek. Dowiedziałem się też, że gra nie jest już wspierana przez zespół. Ciężko mi przyjdzie mi opłakać moje trzy w pełni zasłużone acziwki.
Podsumowanie
Czy warto zagrać w Gamedec? Moim zdaniem tak. Mimo wszystkich wad tej produkcji, nie żałuję. Bardziej dopiekły mi jedynie problemy z osiągnięciami, których jakoś nie mogę przeboleć, ale w sumie nie wiem kogo tu winić. Wydaje mi się, że po równo firmy Epic Games, jaki i Anshar Studios.
Nie należy jednak spodziewać się dzieła wielce wybitnego. Ta gra na prawdę ma swoje wady i należy być na nie przygotowanym.
Być może moja ocena jest dość optymistyczna, gdyż nie grałem w „Disco Elysium”, kilku recenzentów porównuje Gamedecka właśnie do tej gry, co niestety wypada bardzo niekorzystnie dla produkcji naszych rodaków. Nie wydaje mi się, aby były to gry równorzędne. Jak wspomniałem, Gamedec jest po prostu powieścią wizualną, ale bez mangi i zrobioną na silniku Unreal.
Cudze chwalicie, cudzego nie znacie: – Ej, a ile znasz zespołów metalowych z Litwy? – Zero. Tak mniej więcej przedstawiała się niedawna rozmowa z bratem. Litwa nieduży kraj, ale chyba niemożliwe, żeby nikt tam nie grał metalu? Nie to, żebym jakoś specjalnie szukał, po prostu wpadł mi w ucho Erdve i chyba tam na dłużej zostanie. Zasadniczo to death metal, ale nieszablonowy, bo zamiast łupucupu (i łubudubu) byle szybiej, jest kombinowanie. I jest klimat. I utwór tytułowy, petarda petard. I teksty po litewsku, za co plus sto punktów.
To Infinity and beyond weirdness: Mam wrażenie, że Omega Infinity, projekt, w którym udziela się growler z Ne Obliviscaris, stara się podkraść wyborców niejakiemu Esoctrilihum. Jest dziwny, ale nie tak dziwaczny, można rzec: bardziej centrowy. Twardego elektoratu na pewno nie przekona, ale dzięki charyzmatycznemu liderowi może przejmie kilka punktów procentowych…
Od kilku dni myślę o tym aby jednak napisać coś z okazji BlogDay tak jak rok temu. Tak jak podejrzewałem w mijającym roku wykonując moje standardowe zapytanie na moim czytniku RSS stwierdziłem, że nie pojawiły się w nim nowe rekordy. Co więcej, wiedziałem że dokonałem czyszczenia błędnych wpisów, więc rekordów jest mniej. Mam więc 202 wpisy, które z jakąś regularnością czytam. Należy jednak mieć na uwadze, że są tam także kanały informacyjne typu Slashdot i podobne. Także rok 2023 dla staroszkolnych blogów jest raczej smutnym podsumowaniem pewnej postępującej stagnacji.
Przeczytałem dziś rano coś co zainspirowało mnie do pewnej wyjściowej myśli dla tego procesu.
[…] Miało do niego dojść 930 tysięcy lat temu, w środkowym plejstocenie, pod koniec piętra geologicznego zwanego kalabrem. Ostre globalne ochłodzenie doprowadziło wtedy do rozrośnięcia się polarnych czap lodowych, obniżenia poziomu i ochłodzenia morza, a także susz w Afryce i Eurazji. Być może w efekcie ówczesnych zmian klimatu liczba ludzi żyjących na obu kontynentach spadła wówczas gwałtownie aż o 98,7 proc. – do ledwie 1280 osób dorosłych, zdolnych do rozmnażania się. […]
Tak, więc trwamy w tym plejstocenie. Rozglądamy się to na lewo, to na prawo i aktywnych blogów jak nie było tak nie ma. Świat pędzi w nieznanym kierunku, bo o ile można było dyskutować na poziomie czy pisać na blogu, czy w ramach wewnętrznego świata serwisów społecznościowych typu Facebook, tak trudno prowadzić dalej dyskusję z taką twórczością na serwisach typu TikTok. Po prostu dziś się nie pisze. Kończyć ma się nawet era Googleverse.
***
Swego czasu w mojej głowie urodziła się idea pewnej zmiany w sposobie używania sprzętu elektronicznego, której skutkiem mogłoby być techniczna trudność w pisaniu. Wygodne klawiatury z zeszłego wieku, został zastąpione jednorazowymi bublami (chińskie klawiatury), a potem urządzeniami bez klawiatur, miniaturyzowanych do wielkości możliwej do obsługi jedynie pojedynczymi palcami. Takie urządzenie nie pozwala na rozwinięcie umiejętności pisania. Nie pozwala także na komfort pisania. Następuje także erozja osiągnięć w tej dziedzinie, wszystkich edytorów tekstu i wszystkiego co służyło pisaniu np. komputerowe zestawy czcionek ewoluują w kierunku emoji itd.
Jednak ostatnim czasy w myśl dla chcącego nic trudnego odkryłem dla mnie dosyć nieoczywistą ścieżkę jak pisać na urządzeniu mobilnym dla szerszej publiczności. Opiszę ją ze swojej perspektywy i sprzętu, który posiadam, ale zapewne można ją uogólnić na dowolne urządzenie.
Po pierwsze, pewnie ku zdziwieniu wielu osób, bardzo prosto utworzyć miejsce w sieci dla swojej twórczości. Wymagane są do tego podstawowe kiedyś umiejętności operowania na zdalnym komputerze w sieci, czego powinno uczyć się w szkole podstawowej. Pisałem już kiedyś o tym wcześniej na swoim blogu. Można wobec tego założyć dowolne darmowe konto z dostępem do SSH np. na SDF.org.
Po drugie trzeba umieć połączyć się do takiego zdalnego komputera, trzeba mieć program kliencki SSH. Ja używam Blink.sh. Z powodów opisanych wcześniej, strona opisuje program jakoby miał on służyć do sterowania rakietą kosmiczną, ale kiedyś taki program był podstawowym narzędziem każdego w sieci. Na upartego można stosować także program kliencki FTP, ale to nie pozwoli nam w pełni wykorzystać możliwości w przyszłości.
Po trzecie okazuje się, że programy typu Blink.sh potrafią integrować się z systemowymi rozwiązaniami systemu operacyjnego iOS. W skrócie na poziomie aplikacji Pliki pojawia się ikonka, która pozwala zapisać każdy plik w naszym miejscu sieciowym.
Z tak ustanowionym kanałem komunikacyjnym można korzystać z dowolnego edytora w ramach rozwiązań systemu operacyjnego iOS, który jest dostosowany do tego jak pracować na urządzeniu mobilnym. Ja korzystam z Drafts. Pisząc w języku angielskim mamy na iOS wsparcie w postaci predykcji, czyli system zaproponuje kolejne słowo bez konieczności pisania go litera po literze. Pozwala to na swobodne pisanie będąc w biegu. Książki się tak nie napisze, ale notatkę na bloga średniej długości już tak.
Powyższe dosyć proste kroki pozwalają nam po pierwsze wyrwać się z obowiązującego głównego sposobu na używanie sieci, który aktualnie nie wspiera pisania. Po drugie pozwalają odkryć zapomnianą czynność pisania. Po trzecie pozwalają na rozpoczęcie życia cyfrowego Adama Słodowego i stworzenia swojego sieciowego awatara bez potrzeby zapisywania się do wielkich sieci społecznościowych.
Przeczytałem kolejny zbiór opowiadań nominowanych do Zajdla i cóż – w zeszłym roku było zaskakująco dobrze i już miałem nadzieję, że to początek odbicia, ale chyba jednak nie: w tym roku znowu dominują teksty banalne, sztampowe i bez cienia ambicji. Jedynie zamykające antologię „Zawsze” (Paula Wanarska) wyróżnia się pozytywnie, prezentując oryginalny pomysł i ciekawie (nawet jeśli przewidywalnie) go rozwijając, ale statuetki raczej nie zgarnie – faworytem wydaje się „Na granicy” (Michał Cholewa), gdzie oryginalności wprawdzie nie ma za wiele, ale jest solidny warsztat i granie sprawdzonych melodii. Oczywiście chciałbym się mylić, jednak w ostatnich latach zwykle trafiam.
Ale ja zasadniczo nie o tym dzisiaj chciałem, tylko o problemie, który rzucił mi się w oczy przy okazji: słowotwórstwo. Sprawa w SF dość istotna, bo te wszystkie fantastyczne technologie muszą się przecież jakoś nazywać – a z sensownością tych nazw niestety bywa różnie.
Minęły już co prawda czasy klasycznej SF, w której roiło się od potworków typu „depolaryzator multifazowy”, ale nadal nie jest różowo. Zwłaszcza w cyberpunku już niedobrze mi się czasem robi, jak po raz kolejny wszystko jest cyber-, holo-, neuro-, nano- i jakie tam jeszcze fajne przedrostki zna autor – i nie zauważa, że w dzisiejszym świecie prawie wszystko jest na prąd, ale z jakiegoś powodu prawie nic nie ma w nazwie przedrostka „elektro”.
Bezpośrednim bodźcem do napisania tej notki było dla mnie opowiadanie „Ostatni płatek” (Łukasz Kucharczyk). Wiecie, jak tam się mówi na mechaniczne zwierzę?
Imit animalny.
Cyberboże, widzisz i nie grzmisz.
Wypunktujmy zatem parę zasad, które należy brać pod uwagę przy wymyślaniu nowych określeń.
Po pierwsze: Język ewoluuje po linii najmniejszego oporu.
Jeśli więc, na przykład, można coś sensownie nazwać przy użyciu istniejących słów, to prawie zawsze tak się robi. Weźmy na przykład komputery, żeby daleko nie szukać: klawiatura, mysz, monitor, dysk, karta graficzna, wejście, złącze, stacja, płyta główna, kość pamięci, drukarka, system operacyjny, program, edytor, kursor, sieć, ikona, aplikacja – wszystkie te słowa istniały na długo przed zbudowaniem pierwszego komputera, a potem po prostu uzyskały nowe znaczenia lub zostały połączone w nowe konfiguracje. Neologizmy także się pojawiły, ale w dużo mniejszych ilościach.
Nawet sam komputer w oryginale nie był neologizmem (computer to po angielsku rachmistrz), co prowadzi nas do innego przykładu chodzenia po linii najmniejszego oporu: w przypadku technologii z importu wiele słów po prostu się zapożycza z obcego języka, czasem dostosowując pisownię lub/i wymowę (komputer, procesor, interfejs), a czasem nawet i tego nie (touchpad, pendrive, router).
Tak więc z całą pewnością nikt zdrowy na umyśle nie nazywałby mechanicznego zwierzęcia „imitem animalnym” (przynajmniej nie w potocznym języku – specjalistyczne słownictwo rządzi się innymi prawami i tam coś takiego byłoby możliwe), skoro na mechaniczne zwierzę możemy mówić – hmm – „mechaniczne zwierzę”? Albo po prostu „robot”? Brzmi to zdecydowanie sensowniej, prawda?
Owszem, sam „imit”, bez przymiotnika, mógłby się przyjąć, gdyby ten imit różnił się od robota czymś na tyle istotnym, żeby zasługiwać na osobną nazwę – ale żeby „animalny”? Czy na pluszowego misia mówimy „pluszak animalny”? Nie ma potrzeby dodawać przymiotnika, który niczego tak naprawdę nie wnosi, skoro animalność zabawki jest widoczna gołym okiem lub wynika z kontekstu.
Po drugie: Powszechnie używane słowa i zwroty są krótkie.
Nie jest to oczywiście ścisła matematyczna reguła, ale wyjątków ma niewiele. Jeśli ktoś wątpi, może na chwilę przerwać czytanie notki, rozejrzeć się dookoła i spróbować znaleźć przedmioty o nazwach dłuższych niż trzy sylaby.
…
Nie było łatwo, co?
Jeśli nie czytacie tego w jakimś laboratorium (pięć sylab), fabryce czy innym przybytku pełnym specjalistycznego sprzętu, to zgaduję, że z czterosylabowych udało się znaleźć kaloryfer, klawiaturę, może jeszcze telewizor lub wentylator, a z pięciosylabowych co najwyżej klimatyzację – którą jednak często skracamy do dwóch pierwszych sylab. Długie słowa są niewygodne, więc w języku potocznym się ich unika.
W SF niestety bynajmniej – we wspomnianym opowiadaniu pojawia się np. hologazeta czy miniholodysk, a bohater uporczywie nazywa jedno i drugie pełnymi nazwami, choć obie aż się proszą o skrócenie. Na najbardziej kuriozalny przykład trafiłem jednak ostatnio w powieści „Aristoi” (Walter Jon Williams), gdzie ważną rolę odgrywa technologia o nazwie – uwaga – oneirochronon. Paskudna ta nazwa przewija się w dialogach dosłownie dziesiątki razy (i co najmniej drugie tyle w narracji, żeby bolało jeszcze bardziej), ale ani jednego razu nikomu z bohaterów nie przychodzi do głowy, żeby ją jakoś skrócić – choć tacy niby superinteligentni, z implantami w mózgach i w ogóle.
Chociaż kto wie – może dzięki tej wyższej inteligencji po prostu nie mają problemu z długimi i niewygodnymi słowami?
Po trzecie: nazwy przedmiotów zależą od ich funkcji, nie od technologii.
Wróćmy do słów okołokomputerowych, które wymieniłem w pierwszym punkcie – ani jedno z nich nie pochodzi od nazwy technologii, na której się opierają, ani jedno nie ma przedrostka „elektro” czy „cyber”, ani jedno też nie zmieniło nazwy z powodu zmiany technologicznej, choć tych w historii komputerów było multum: myszy kiedyś były kulkowe, dziś laserowe; monitory – dawniej CRT, dziś LCD; dyski – HDD i SSD; drukarki – igłowe, atramentowe, laserowe… i tak dalej, ale nazwy zawsze trzymały się niewzruszenie.
Zmiana technologii łączy się bowiem ze zmianą nazwy tylko w jednym przypadku: kiedy nowa technologia oznacza fundamentalną zmianę funkcjonalności. I zwykle tylko wtedy technologia ma szansę w tej nazwie się znaleźć.
Przykładowo, kiedy pojawiły się statki parowe, oznaczało to przełomową zmianę: nowe statki były znacznie szybsze i niezależne od wiatru, więc pojawiła się potrzeba odróżniania ich w języku od żaglowców – informacja o statku była mocno nieprecyzyjna, jeśli nie uwzględniała rodzaju napędu. Nowe statki nazywano więc parowcami (zauważmy, że w języku polskim to słowo pochodzi wyłącznie od technologii, na przekór omawianej zasadzie) lub parostatkami, ale zmiana była tylko tymczasowa: w miarę, jak żaglowce odchodziły do lamusa, słowo „statek” w coraz większym stopniu zaczęło oznaczać to samo co „parowiec” i w końcu je zastąpiło – język zatoczył więc koło i wrócił do pierwotnego słowa, tylko już w zmodyfikowanym znaczeniu.
Potem pałeczkę przejęły statki spalinowe, ale to już nie był żaden przełom – choć wyższość silnika spalinowego nad parowym nie podlega dyskusji, nie jest to fundamentalna różnica, więc nie było potrzeby nazywania ich inaczej. Powstało wprawdzie słowo „motorowiec”, ale w języku potocznym praktycznie się go nie używa.
Podobnie z telefonami: zamiana obrotowej tarczy na klawiaturę nie spowodowała żadnej modyfikacji nazwy, pojawienie się telefonów bezprzewodowych także nie (co najwyżej dodawano „bezprzewodowy” w razie potrzeby), dopiero telefony komórkowe przyniosły rewolucję i natychmiast zostały potocznie nazwane komórkami – ale kiedy już wyparły telefony stacjonarne, do łask zaczęło wracać słowo „telefon”, dziś już praktycznie synonim komórki.
Wracając do opowiadania „Ostatni płatek”: hologazeta mogłaby się pojawić tymczasowo, dopóki te gazety nie wyparłyby papierowych (wypada jednak zauważyć, że upadek prasy papierowej to już dawno nie SF, tylko szara rzeczywistość, więc gdyby taki okres przejściowy w ogóle zaistniał, to nie trwałby długo), natomiast miniholodysk na pewno by się nie przebił do języka potocznego (płyty winylowe, CD, DVD i Blu-ray zawsze nazywaliśmy po prostu płytami, dodając rodzaj tylko w razie konieczności), a holofon (domofon z hologramem) w ogóle nie miałby racji bytu – istnieją domofony z kamerami i nikomu nie przyszło do głowy nazywać je inaczej niż po prostu domofonami, więc i hologram nic by tu nie zmienił – zasadnicza funkcjonalność pozostałaby bowiem taka sama.
Po czwarte: nazwy to nie opisy.
Żeby ułatwić sobie życie, autorzy SF lubią tworzyć słowa „samowyjaśniające się” (jak wspomniana hologazeta), dzięki czemu nie muszą tłumaczyć czytelnikom ich znaczenia. Z punktu widzenia czytelności ma to sens, bo o ile w powieści jest sporo czasu i miejsca na wyjaśnienia, o tyle w krótkim opowiadaniu, gdzie futurystycznych technologii bywa więcej niż stron, mozolne tłumaczenie wszystkiego mogłoby być zabójcze dla tempa akcji (czy pakowanie tych wszystkich technologii do utworu ma sens, to już oczywiście inna sprawa).
W rzeczywistości jednak takie przypadki w języku potocznym zdarzają się rzadko – użytkownicy języka przecież dobrze wiedzą, co dane słowo oznacza, więc jego etymologia nie ma tu – nomen omen – znaczenia. Pozostając przy komputerach: przyrząd do poruszania kursorem nazywamy myszą, nośnik danych to dysk, internetowy serwis informacyjny to portal i tak dalej – żaden z tych terminów nie wykazuje logicznego związku z tym, co się pod nim kryje. Słowa zwykle bowiem nie powstają na zasadzie „pomyślmy, jakie określenie będzie to najdokładniej opisywać komuś, kto się z nim zetknie po raz pierwszy”, tylko raczej „wzięliśmy pierwsze słowo, jakie nam podeszło, i tak już zostało”. A powody, dla których wzięto akurat takie słowo, bywają najróżniejsze, czasem zupełnie przypadkowe.
I tu dla odmiany mogę wspomniane opowiadanie pochwalić: urządzenie, którego bohater używa do wyświetlania hologazety, jest nazywane po prostu gwizdkiem. O pochodzeniu tej nazwy nie ma ani słowa, więc można się tylko domyślać, że wzięła się ona od jego kształtu i rozmiaru (tak jak w przypadku myszy). Chociaż kto wie – może ten gwizdek po prostu wydaje jakieś gwizdy podczas działania? Cóż, odpowiedź zna (być może) tylko autor. Ale słusznie, że tego nie tłumaczy – dla fabuły nie ma to najmniejszego znaczenia, słowo zostało wprowadzone zręcznie i naturalnie, a znaczenia natychmiast domyśliliśmy się z kontekstu.
I tak powinno być zawsze, ale oczywiście nie jest i nie będzie, bo nie żyjemy w idealnym świecie. Pocieszmy się jednak, że światy w SF są zwykle dużo gorsze od naszego.
„Jak masz tak robić, to lepiej nie rób wcale!” Czy wiesz, jaki wpływ na dorosłe prowadzenie biznesu mają te hasła przekazywane z pokolenia na pokolenie? Ja dopiero niedawno dowiedziałam się, co zostawiły w mojej głowie. Nauczyłam się, że PERFEKCJONIZM MA RODZAJE i że noszę w sobie jeden z nich. Jestem...