W szachy nauczył mnie grać dziadek, gdy byłem małym dzieckiem. Grałem nieźle jak na swój wiek, ale jakoś specjalnie szachowego bakcyla nie połknąłem. Ani nie grałem później w klubach, ani nie czytałem zaawansowanych książek. Owszem, czytałem jakieś proste książki dla dzieci, gdzie były jakieś podstawy taktyki i wartości figur, ale nic więcej.
Potem zetknąłem się z ludźmi, którzy wiedzieli co to obrona sycylijska, znali otwarcia i umieli tę wiedzę wykorzystać. Czyli – patrząc z perspektywy – mieli dużą przewagę i tak też z tego co pamiętam przebiegały rozgrywki. Studiowanie książek tylko po to, by lepiej grać w grę, która miała być rozrywką jakoś nie wydawało mi się sensowne. Odpuściłem. Albo po prostu właśnie nie połknąłem bakcyla.
Fast forward. O szachach przypomniał mi serial Gambit królowej. Nakręcony na podstawie książki Waltera Tevisa. O samym serialu pisali Zuzanka i Boni, nieco udzielałem się w komentarzach w pierwszym linku, więc nie ma sensu powtarzać. Ważne jest to, że serial przypomniał mi – i nie tylko mi – o istnieniu szachów. I ogólnie wpłynął mocno na zainteresowanie nimi na świecie[1]. Postanowiłem odświeżyć temat.
Pierwszą rzeczą było zainstalowanie programu na smartfonie. Nawet dłuższą chwilę – pewnie około miesiąca – pograłem. I nawet jakieś efekty były. Tylko była to gra przeciwko komputerowi. I bez żadnych dodatków. Program został, czasem go włączałem i… tyle. W zasadzie bardziej był na telefonie, niż realnie używałem. Znaczy się kolejny raz nie połknąłem szachowego bakcyla.
Zupełnie niedawno zarejestrowałem się na chess.com i zainstalowałem ich aplikację. I był to strzał w dziesiątkę. Zadania, lekcje, przyjemne analizy. I mocna gamifikacja: ligi, zliczanie codziennego grania, zbieranie flag państw ludzi, z którymi się grało. Wciągnęło mnie. Gram regularnie. Dodatkowo można grać ze znajomymi, a okazało się, że w firmie są użytkownicy tej platformy.
Jest to podlewane elementami analizy i nauki (wszystko w appce!) i… widzę postępy. Zatem, jeśli ktoś chce się nauczyć grać w szachy – bezinteresownie polecam. Tym bardziej, że można korzystać za darmo. A dla chętnych jest krótki, zdaje się tygodniowy, trial dający dostęp do wszystkich funkcjonalności i usuwający niektóre limity typu ilość lekcji w tygodniu.
[1] Z tego co pamiętam. Linków ani danych nie mam, ale i trendy Google, i szybkie wyszukiwania zdają się potwierdzać.
Lokalizatory Bluetooth stają się coraz popularniejszym narzędziem do śledzenia cennych przedmiotów. W świecie zdominowanym przez Apple AirTag, pojawia się nowy gracz - Moto Tag, dedykowany użytkownikom systemu Android. Czy jest w stanie konkurować z rozwiązaniem Apple? Jakie są jego mocne i słabe strony? W tym artykule podzielę się swoimi doświadczeniami z pierwszym lokalizatorem BT dla Androida, analizując jego funkcjonalność, efektywność i potencjał na rynku.
Będąc pod wpływem magii Black Friday / Cyber Monday, stałem się właścicielem pierwszego lokalizatora BT, dedykowanego dla użytkowników systemu Android[^1] - Moto Tag. Szczerze pisząc - mam mieszane uczucia.
Moto Tag jako odpowiednik AirTag
Sam Moto Tag został zaprojektowany jako odpowiednik Apple Airtag, co zapewnia kompatybilność z sprawdzonymi w boju akcesoriami. To z pewnością ułatwi selekcję akcesoriów pod kątem zabezpieczenia antykradzieżowego w rowerze, bazując na takich patentach jak Knog Scout Airtag.
UWB
Moto Tag wykorzystuje sieć Google Find My Device[^2] do śledzenia, oferując zaawansowane funkcje lokalizacyjne - m.in UWB[^3]. UWB (Ultra-Wideband) to technologia komunikacji bezprzewodowej o krótkim zasięgu, która wykorzystuje szerokie pasmo częstotliwości radiowych do przesyłania danych. W kontekście lokalizatorów, UWB zapewnia znacznie dokładniejsze określanie pozycji obiektu w porównaniu do standardowego Bluetooth, umożliwiając precyzyjne namierzanie przedmiotów nawet w zatłoczonych przestrzeniach.
Te funkcje UWB są dostępne w Google Pixel 6 i nowsze, w Samsung Galaxy S21 i w górę, Note S20 i Z Foldy oraz Motorola Edge 50 Ultra, Xiaomi Mix 4 oraz Apple (iPhone od 11 w górę, Watch 6^).
Google Fast Pair
Rozwiązanie dostarczone przez Google, mające na celu znaczne uproszczenie procesu parowania urządzeń Bluetooth z urządzeniami z systemem Android.
Mój Pixel 6 Pro dość szybko zlokalizował nowe urządzenie, dzięki czemu w sposób bezproblemowy dodało go do listy moich urządzeń. Niestety - nie wiedząc czemu - Mototag jest dostępny tylko w mobilnej wersji Google Find My Devices.
Prywatność vs. Efektywność
Zdążyłem zapoznać się z negatywnymi opiniami na temat działania lokalizatorów Bluetooth pod kontrolą zielonego robocika. Moto Tag nie jest pierwszym lokalizatorem na rynku, od wielu lat mamy produkty Chipolo, Tile, Notione GO czy Samsung SmartTag2, ale Google wciąż nie odrobiło lekcji i jak słusznie zauważył Dawid w swoim video, spierdoliło robotę.
Google, kładąc duży nacisk na ochronę prywatności, wprowadził pewne ograniczenia, które wpłynęły na skuteczność systemu lokalizacji:
Konieczność aktywacji funkcji przez użytkowników, co zmniejsza liczbę urządzeń uczestniczących w sieci lokalizacyjnej
Te restrykcje mają decydujący wpływ na codzienne użytkowanie Moto Taga:
Mniejsza dokładność lokalizacji, szczególnie w obszarach o małej gęstości użytkowników Androida
Dłuższy czas oczekiwania na aktualizację pozycji lokalizatora
Ograniczona funkcjonalność w porównaniu do AirTaga, szczególnie w kwestii szybkości i precyzji lokalizacji
Potencjalne problemy z wykrywaniem lokalizatora w zatłoczonych miejscach lub obszarach z małą liczbą aktywnych urządzeń Android
Jest jeszcze jedna rzecz: sieć Apple “Znajdź moje urządzenie” jest dostępna wszędzie, nawet na słuchawkach czy w zegarku, dzięki czemu skuteczność Airtagów jest niemalże wzorowa. Google raczkuje, odświeżając niedawno projekt “urządzenia”, uwzględniając nowe urządzenia zgodne z usługą “Find My Devices”.
Moto Tag w praktyce
Troszkę skonsternowany poprzednim akapitem, postanowiłem przekonać się na własnej skórze.
Robiłem kilka testów terenowych, polegających m.in. na:
Umieszczeniu lokalizatora w rowerze Narzeczonej:
Podczas przejażdżki po mieście, Moto Tag aktualizował w zalezności od dostępności urządzenia z Androidem,
W parku miejskim, aktualizacje były rzadsze
Wrzuceniu do auta:
Na parkingu centrum handlowego, lokalizator był wykrywany z dokładnością do około 100 - 200 metrów
To, co zaobserwowałem:
W średnio zagęszczonym mieście Moto Tag działa zaskakująco dobrze,
Szczególnie tam, gdzie “na żądanie” pokazywało przybliżoną lokalizację
Nieco gorzej jest na parkingach samochodowych — szczególnie w okresie jesienno-zimowym
Najgorzej jest poza miastem, gdzie próżno spotkać żywą duszę z ww powodów
Niestety, dźwięk alarmu jest za cichy, praktycznie niesłyszalny w tłumie
Od razu zaznaczę, że dotąd nie miałem bezpośredniej styczności z lokalizatorami, jedynie bazuję na doświadczeniach z najbliższego otoczenia — zwłaszcza beneficjentów ekosystemu Apple.
Niespodzianka
Niestety miałem pecha z egzemplarzem, który dotarł do mnie za pośrednictwem Amazon.pl. Polegał on na tym, że w ciągu tygodnia 3 razy zmieniłem baterie typu 2032, co też zgłosiłem w reklamacji i po dosłownie 2 dniach otrzymałem zwrot. Drugi egzemplarz trafił z rodzimej platformy sprzedażowej i na razie, leci na oryginalnej pastylce.
Zapomniałbym, producent zadeklarował czas pracy do max. pół roku na takiej małej pastylce.
Porównanie cen
Warto zwrócić uwagę na aspekt cenowy Moto Taga w porównaniu do konkurencyjnych rozwiązań:
Lokalizator
Cena (PLN)
Moto Tag
129-159
Apple AirTag
149-179
Tile Pro
139-159
Samsung SmartTag2
119-149
Chipolo ONE
99-129
Jak widać, Moto Tag plasuje się w średniej półce cenowej, co niezbyt zachęca do zakupu - szczególnie, ze nie urywa dupska.
Podsumowanie
Na starcie byłem speszony negatywnymi opiniami na temat współpracy lokalizatorów z systemem Android, która znacząco odbiegała od konkurencyjnego Apple AirTag. Temu nie należy się dziwić, że większość rozwiązań tzw. antykradzieżowych dla rowerów, jest zaprojektowana z myślą o wykorzystaniu Airtagów.
Pierwsze testy pokazały potencjał lokalizatora, wyposażonego w m.in. UWB i możliwe, że dojdzie do przełomu w kwestii dominacji airtagów.
Moto Tag może być szczególnie przydatny dla:
Użytkowników Androida szukających budżetowego rozwiązania do śledzenia przedmiotów
Osób często gubiących klucze, portfele czy torby w domu lub biurze
Rowerzystów chcących zabezpieczyć swój sprzęt przed kradzieżą
Podróżników, którzy chcą mieć oko na swój bagaż
Jednakże, osoby wymagające bardzo precyzyjnej lokalizacji lub mieszkające w obszarach o małej gęstości użytkowników Androida mogą być rozczarowane wydajnością Moto Taga.
Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu
Wszystko zależy od podejścia Google do tematu prywatności i efektywności działania lokalizatorów. Być może jest to kwestia wypracowania standardów pomiędzy różnymi dostawcami rozwiązań, ale z pewnością chodzi o $$$
[^1]: Minimalne wymagania to kompatybilność z Android 9.0 i nowsze.
[^2]: Urządzenia Google czyli taki odpowiedni Apple Find Devices.
[^3]: ultra-wideband - technologia komunikacji bezprzewodowej o krótkim zasięgu, która wykorzystuje szerokie pasmo częstotliwości radiowych do przesyłania danych.
Panna Marple, Ruth i Carrie Louise chodziły razem do szkoły, ich przyjaźń trwa od lat. Gdy panna Marple zostaje poproszona przez Ruth o przyjrzenie się, co się dzieje w posiadłości Carrie-Louise, nie waha się i jedzie w odwiedziny. Na miejscu okazuje się, że sytuacja jest co najmniej egzotyczna - Carrie-Louise prowadzi z trzecim mężem fundację wspomagającą dla trudnej młodzieży, przedsięwzięcie zapoczątkowane przez pierwszego męża idealistę, a oprócz tego na miejscu kłębią się dwa pokolenia dzieci własnych i przysposobionych ze wszystkich związków. Podczas spokojnego popołudnia jeden z wychowanków nagle wparowuje z pistoletem, zabiera męża Carrie-Louise do gabinetu, padają strzały, ale - co ciekawe - oddane w ścianę, nikomu z obecnych nic się nie dzieje. Ale chwilę później już wiadomo, że zmarł pasierb pani domu, zaczyna się więc mozolne dochodzenie, kto z obecnych miał motyw i nie miał alibi. Oczywiście panna Marple przydaje się ze swoją spostrzegawczością i umiejętnością szukania paralel między aktualnymi wydarzeniami a scenkami z przeszłości. Zaskakująco nie irytująca jak historię z panną Marple.
Tom ten mógłby mieć podtytuł “Przygody młodego wiedźmina” albo “Wiedźmin. Początek”, bo opowiada o tym, co zaszło, kiedy świeżo wypuszczony z Kaer Mohren adept wiedźmińskiej sztuki trafia na potwory, których się nie spodziewał, czyli na ludzi. A to grożą mu stryczkiem, bo w obronie jakiejś tam kmiecej córki poharatał mieczem dzielnego wojaka, który chciał tylko ulżyć napięciu w rozporku, kto to widział. A to nie dostaje zapłaty mimo zdjęcia klątwy, bo lokalny klecha oświadczył, że on to wymodlił. Wreszcie niechcący wdaje się w paskudny spisek, w wyniku którego dość niesympatyczny czarodziej wraz z jeszcze paskudniejszą szlachcianką chcą skrzywdzić opiekuna Geralta, emerytowanego wiedźmina Holta oraz rozgonić zakon bogini Melitele, co to pomagają niewiastom pozbyć się dowodu grzechu. Geralt wychodzi nieco mądrzejszy, bardziej gorzki i trochę pokiereszowany; jakby był pisarzem, mógłby w pamiętniczku zapisać, że to mu się przyda do prozy.
Może to nie jest największe dzieło Sapkowskiego, ale to porządny kawał wiedźminiej historii, należycie zabawny, gdzie trzeba, należycie brutalny, gdzie trzeba, spójny z opowiadaniami i wyjaśniający niektóre historie z chronologicznie późniejszych tomów. Bardzo lubię zabawę z mieszaniem współczesności z archaizmem, nikt nie udowodni, że sarkazm, ochrona życia od poczęcia czy krnąbrni urzędnicy państwowi to wynalazek ostatnich stu lat. Nie będę wklejać cytatów, bo musiałabym pół książki przepisać, ale wielokrotnie uśmiechałam się pod wąsem. Nie wypada nie polecić.
Charles (Danson) jest emerytowanym profesorem architektury, wdowcem, jego córka wyprowadziła się z San Francisco do Sacramento, nie jest dziwne, że jego życie jest dość statyczne i mało emocjonujące. Oczywiście do czasu, kiedy w gazecie odkrywa ogłoszenie, do którego pasuje idealnie - wiekiem, charakterem i umiejętnościami. Ma zostać człowiekiem “w środku” w luksusowym domu spokojnej starości i odkryć, kto ukradł cenny naszyjnik Helen, mieszkającej tam matki zleceniodawcy. Podejrzani są wszyscy - mieszkańcy i obsługa, w tym na pierwszy rzut oka sympatyczna dyrektorka Didi (Beatriz), ale oczywiście nie można jej ufać. Charles łatwo zaprzyjaźnia się chyba z każdym, poza Helen, co nieco utrudnia śledztwo, bo liczba potencjalnych złodziei błyskawicznie spada.
Jaki to śliczny serial o tym, czego potrzebują starsi ludzie i co mogą dać światu. Nie naszyjniki, luksusowa limuzyna, drogie obiady raz na rok, tylko zainteresowanie, rozmowa i czas. Wiem, to amerykańska bajka, wszyscy są interesujący, ładni, zadbani, bogaci, prawie nikt nie jest toksycznym dziadersem płci dowolnej, a jeśli nawet ma pewne negatywne cechy, to ma złote serce i dobry gust. Znane nazwiska z obsady “The Good Place” i “Brooklyn 99”, przepiękne San Francisco w tle (tu byłam, tam byłam, chcę znowu!), a do tego niewymuszenie zabawne i niegłupie.
Chcąc obejrzeć wczoraj coś niewymagającego wybrałem Młode wilki (1995). Chyba nigdy na spokojnie nie obejrzałem tego filmu w całości. Z drugiej strony wiedziałem, że to nie jest arcydzieło kina.
Akcja filmu rozgrywa się w Szczecinie i co najważniejsze w modnym dziś okresie początku lat dziewięćdziesiątych. Rozpoznałem kilka lokacji w centrum miasta bo byłem tam kilka razy, a sam Szczecin to popularny temat filmów ostatnich lat.
Esencja filmu to atmosferą lat dziewięćdziesiątych na granicy biednej Polski w okresie transformacji i pachnących Peweksem Niemcami. Z tamtej strony bogactwo po które tylko wystarczy sięgnąć, aby ubarwić polską zwyczajność.
Kto jednak odważy się to zrobić? Tylko ludzie rzutcy gotowi łamać zasady i prawo. Tytułowe Młode wilki. Uczciwa praca w filmie jest tylko tłem. Uczciwi mieszkają w blokach, podczas gdy zaradni w willach z basenami obstawionych egzotycznymi markami samochodów.
***
Po obejrzeniu filmu naszła mnie refleksja, że chyba dziś rówieśnicy tamtych Młodych wilków tak nie myślą. Ten sposób myślenia był wtedy dosyć powszechny.
Widząc dobry samochód można było podejrzewać, że ktoś właśnie zarobił go na przynajmniej ryzykownych, a najczęściej nie do końca legalnych, lub po prostu nielegalnych interesach. Jechać tam, wrócić tu z pieniędzmi. Nie myślało się, że tam ktoś będzie pracował, bo w takim dobrobycie wystarczyło dobrze się zakręcić.
Bohaterowie filmu dziś pewnie odbierani są nie jako romantyczne młode wilki, tylko przestępcy. Wszystko co tam widzimy kojarzyć się może z jakimś krajem na wschodzie. W głowach zaszła transformacja pokoleniowa.
Oczywiście dzisiejsze Młode wilki także chcą szybkiego bogactwa. Popularne są interesy dla wybranych typu flipperzy, celebryci lub youtuberzy, spekulanci na krypto-walucie… Czasy się zmieniły. Czas na nowy film.
***
P.S. Właśnie zauważyłem, że w tym samym roku powstał film Heat (1995) z Al Pacino i De Niro. Ponieważ w jednym i drugim filmie jest scena widowiskowego napadu na bank, można porównać jak zestarzały się polskie lata dziewięćdziesiąte. Mimo, że filmy to fikcja i obraz na miarę możliwego do uzyskania budżetu filmowego, to porównanie jest szokujące.
Nauczyłem dziecko grać w szachy. Zaczęło się od zabawki, ale tam figury szachowe były czasem trudne do odróżnienia. Zabawka była markowa, ale nic nie warta (walor edukacyjny zerowy).
Obawiałem się kupować dziecku w przedszkolu zestaw turniejowy, ale ponieważ kosztował około stu złotych (figury drewniane Staunton, kartonowa szachownica) wątpliwości miałem mniej. Czy rozmiar turniejowy nie będzie za duży dla pięciolatka? Okazało się, że nie ma z tym problemu.
Był okresowy wzrost zainteresowania. Dało się rozegrać partię na normalnych zasadach z lekką poprawką aby nie zniechęcić przegraną. Szybka partia z tłumaczeniem dlaczego właśnie robi bardzo dobry ruch (a jak nie, sugerując ten lepszy) dawała satysfakcję dla dwóch stron. Potem jak to dzieci, szachy na pół roku zeszły na dalszy plan.
Ostatnio szachy pojawiły się w przedszkolu. Ktoś też potrafił grać. Komuś ktoś inny tłumaczył jak grać. Okazuje się, że szachy wśród sześciolatków są tematem interesującym. Po roku moje dziecko dalej wszystko pamięta i było zadowolone z sukcesów towarzyskich w przedszkolu na tym polu.
Przy okazji odkurzyłem temat, bo skoro zna zasady i trochę pisze i czyta (zna litery) to mógłby rozegrać jakąś przykładową partię według zapisu. Może zainteresowanie szachami by powróciło?
W rozsypującej się książce z czasów PRL miałem rozpisaną partię Atak Czigorina, pojedynek Bronstein-Rojan — Moskwa 1956. Pomyślałem, że poszukam w sieci innych zapisów, wydrukuję je na kartce aby sprezentowana książka nie rozsypała się…
***
…po takim długim wstępie przechodzę do sedna. Spotkać te kilkanaście linijek zapisu dziś w sieci jest rzeczą niesłychaną.
Trzeba się zarejestrować w serwisie lub oglądać wideo. Rzecz prosta jak partia szachów, która była kiedyś drukowana w gazecie pod krzyżówką, dziś jest tworem niebywale specjalistycznym. Gdyby policzyć moc obliczeniową na świecie potrzebną do przekazania tej informacji ukazałoby nam się obraz marnotrawstwa. Trudność dostępu do prostej informacji, opakowanie jej szumem to dziś rzecz tak powszechna.
Nawet jeżeli rozpracowano już szachy na tyle, że nie jest wyzwaniem intelektualnym takim jak kiedyś. Lub tak się wszystkim wydaje. To pewnie dobrym pomysłem jest aby wiedza o jej podstawach się nie zgubiła.
Wtem minął rok od udanej migracji multimediów z Zdjęć Google do domowej instancji Photoprism. To była dobra decyzja, choć kosztowała mnie sporo wolnego czasu, prądu i cierpliwości. Nie wspomnę o błędach, które mogłem uniknąć, analizując dokładnie dokumentację [^1].
Obecnie
Z perspektywy minionego roku przybyło ogrom multimediów, które ze spokojem codziennie [^2] Photoprism importuje, analizuje i dodaje do siebie wszystkie pliki. Nie kojarzę incydentu, najmniejszych problemów, choćby wynikających z kolejnych aktualizacji projektu. Po prostu robi swoją robotę.
Organizacja
Obecnie flow wygląda tak:
zdjęcia i filmy są synchronizowane via Syncthing pomiędzy telefonem a NAS
skrypt migracyjny przenosi pliki by w następnej kolejności rozpocząć właściwą migrację
wówczas loguje się do działającego w tle serwisu i z poziomu CLI uruchamia migrację
Po godzinie od migracji odpalany jest skrypt odpowiedzialny za backup bazy danych
Statystyka
W tej chwili mam prawie 98 000 zdjęć, 4300+ filmów i wszystko działa tak, jak na początku. RaspberryPi 4b 8GB nie męczy się zbytnio przy codziennych aktywnościach — wręcz nudzi się. To, co mógłbym lepiej zrobić, to większy reżim porządkowania, przypisania twarzy, tworzenia albumów itp.
Nice to have
Tylko jednej rzeczy mi brakuje [^3], a ma np. Google Photos czy Immich: Wspomnienia sprzed roku, 2 czy N-lat. Możliwe, że kiedyś to dodadzą, ale póki korzystam z usług Google, to brak tej funkcji nie jest tak dokuczliwy.
Co z Immich?
Tym sposobem zacząłem się zastanawiać, czy nie popełniłem błędu przy wyborze Photoprism. Na drugim biegunie był Immich, charakteryzujący się szybkim cyklem rozwoju, znaczną liczbą aktualizacji czy łudząco podobnym do Zdjęć Google interfejsem i funkcjonalnością.
Przeglądając fora w ww. kontekście, to można dość do wniosku, że zarówno jeden projekt, jak i drugi ma zwolenników i przeciwników [^4]. Kwestia potrzeb i oczekiwań.
Podsumowanie
Znalazłem ciekawe podsumowanie Photoprism vs Immich, przygotowane przez Mike’go Lapidakisa, który ma podobne dylematy / wymagania co ja. Patrząc na listę zmian i roadmapę Immicha, to pojawiło się mnóstwo zmian w projekcie. Również roadmapa Photoprism jest imponująca, choć zmiany nie są tak spektakularne i dowodzone w krótkim czasie.
Jako, że oba projekty można uruchomić za pomocą kontenerów, to będzie okazja do przetestowania Immicha jako proof-of-conpcept. Istnieją narzędzia do migracji danych z Photoprism do Immich, choćby biblioteka Photoprism2Immich. Tylko zasadniczym problemem jest konieczność importowania via API zdjęć, co raczej odpada. Z drugiej strony, mając zdjęcia na wspólnym dysku NAS, mogę równie łatwo “podmontować” pod kontener z Immichem.
[^1]: Photoprism był przygotowany na migrację zdjęć z Zdjęc Google.
[^2]: Do niedawna uruchamiałem import + backup raz na tydzień, teraz robię to codziennie o stałej porze.
[^3]: Może nie tyle brakuje, co bardziej nice to have
[^4]: Jak z powiedzeniem jeden rabin powie tak, drugi powie nie
Był taki moment, że był boom na grę Wordle. Nie pamiętam, kiedy dokładnie, kojarzy mi się z okolicami pandemii. W każdym razie, w mojej bańce na Twitterze trochę ludzi wrzucało wyniki. Zaciekawiło mnie to, pobawiłem się i… stwierdziłem, że trochę nie dla mnie – za mały zasób słów itp.
Przeróbek, wariacji i podobnych programów było sporo, śledziłem je jednym okiem. Spodobało mi się passwordle. Choć nie dojdę teraz łatwo, które, bo projekty o tej nazwie są dwa. Ale też tylko na chwilę. Były też programy do rozwiązywania Wordle i w ogóle cała otoczka. Jednym słowem hype.
Potem zapomniałem o Wordle. Sądząc po ilości wpisów na jej temat – nie tylko ja. Popularność spadła, a przynajmniej ludzie przestali chwalić się wynikami.
Po dłuższym czasie coś mi o Wordle przypomniało. Zrobiłem raz i drugi – bez problemu. Zacząłem nieregularnie grywać dla rozruszania mózgownicy. Grywam sporadycznie, ale teraz praktycznie zawsze udaje mi się odgadnąć słowo. A przecież nie trenowałem słówek. Nawet czasem odgaduję słowo, którego nie znam. I dopiero później sprawdzam znaczenia. Taka ciekawostka.
Niestety to kolejny miesiąc (w tym sezonie), w którym nie opublikowałem nic nowego / ciekawszego na blogu. Nie czuję się z tym faktem komfortowo, ale ze względu na rodzinni zawodowe zobowiązania, blog poszedł w odstawkę. Życie.
Rowerowe statystyki
Zgodnie z przewidywaniami, rowerowy licznik w listopadzie zatrzymał się w grnaicach 700 km.
Patrząc na statystyki jesienno-zimowe z poprzednich sezonów, wpisuje się w pewną stałą normę. Dni są krótkie, charakteryzują się (przeważnie) niekorzystnymi warunkami pogodowymi - ot taka depresja
Byle do wiosny.
W październiku stałem się właścicielem prawilnego gravela i cały ten czas poświęcam na dopasowanie roweru pod siebie. Mam przy tym całkiem fajną zabawę w optymalizację ustawienia siodła i sztycy oraz mostka
Jasne, mógłbym iść na bike-fitting i zaoszczędziłbym sporo czasu, ale z drugiej strony nie odczuwam dyskomfortu i po prostu szukam złotego środka[^1].
Przeglądając galerię zdjęć, to praktycznie weekend w listopadzie był pod znakiem roweru :)
Będąc pod wpływem zdziwienia decyzją Stravy w temacie API, zacząłem zastanawiać nad własną selfhostową wersją Stravy.
Przypomniałem sobie o 2 rzeczach:
Pierwsze z nich to Fittrackee. Przywróciłem do życia po roku i rozpocząłem migracje wszystkich aktywności ze swojego konta Garmin Connect. Nie obyło się bez niespodzianek, ale na szczęście prawie wszystkie aktywności przeszły.
Druga rzecz to Bikestats.pl - jedna z pierwszych polskich platform, dedykowana rowerzystom. Mam tam konto, praktycznie większość rowerowych notatek tam jest opublikowana. W zasadzie powinna być, bo w tym roku mocno się opuściłem. Czy zdąże ze wszystkim? :D nie wiem.
Tailscale
Z usługą Tailscale zetknąłem się pierwszy raz rok temu. To usługa VPN typu mesh. Łączy urządzenia i usługi w różnych sieciach. Wykorzystując protokół WireGuard, Tailscale tworzy bezpieczną, szyfrowaną sieć peer-to-peer, eliminując potrzebę skomplikowanej konfiguracji i centralnego serwera VPN.
Ostatnio wziąłem ponownie temat na tapetę i okazało się to dużo prostsze, niż się mi wydawało;
Wnioski
nie musze wystawiać wszystkiego na zewnątrz, by mieć dostęp z zewnątrz
wystarczyło zainstalować tailscale (jako client) w urządzeniach typu Android czy Laptop i uruchomić go jako vpn.
wpisuję przypisany hostname lub ip wraz z portem i mam dostęp do domowych usług.
Geez…
Dell Wyse
Na koniec miesiąca dorzuciłem pamięci RAM w domowym homelabie ( z 8 do 16GB). Wstyd, że operację zabierałem się przeszło rok, gdyż mam 2 lewe ręce do rozkręcania elektroniki, ale ten artykuł mi pomógł.
Wbrew obiegowej opinii nie każdy VPN jest bezpieczny. Należy tu wspomnieć, że Facebook, a obecnie Meta stworzyła VPN, by śledzić użytkowników Snapchata, docelowo miało to być rozszerzone na platformy Amazon i Facebook. Zainteresowanych odsyłam do projektu „Ghostbusters”. Co prawda celem był Snapchat, a nie sami użytkownicy, ale posłużono się nimi jak pionkami w szachach w korporacyjnych wojnach.
Tym bardziej trzeba mieć na względzie swój interes i przede wszystkim za darmo, niekoniecznie musi być bezpieczne, to na wypadek, gdybyście uznali, że uczciwa cena za VPN to zero dukatów. Dodatkowo służby np. policji czy wojskowe, potrafią przeanalizować ruch na wejściu i wyjściu. Nie muszą deszyfrować danych z połączeń, by prowadzić śledztwo. Warto mieć to na względzie.
Ani SSL, ani VPN nie jest gwarantem bezpieczeństwa czy anonimowości w sieci. Jednak z paroma rzeczami można sobie poradzić. Jedną z nich, jest sprawdzenie czy dane VPN pełni swoją funkcję. Poniżej opis jak to sprawdzić. Starałem się to jak najogólniej i najprzystępniej przedstawić.
Sprawdzenie swojego IP (ang. Internet Protocol, pol. protokół internetowy) Po połączeniu z VPN (ang. Virtual Private Network, pol. wirtualna sieć prywatna), należy sprawdzić w dowolnym serwisie oferującym sprawdzenie IP użytkownika (w wyszukiwarkę wpisać „what is my ip” albo „jakie jest moje ip”, fraza może być dowolna, ważne, żeby wskazywała o co chodzi). Jeżeli VPN działa prawidłowo, w serwisie „jakie jest moje ip” będzie wyświetlony adres VPN, a nie ten który został przypisany przez dostawcę internetu. Przykładowe serwisy podające IP z którego jest widoczny użytkownik: https://whatismyipaddress.com/ https://www.myip.com/ https://moj-ip.pl/
Szyfrowanie połączenia Tutaj sprawy nieco się komplikują. Do sprawdzenia czy VPN faktycznie szyfruje, zwykle sugeruje się sprawdzić w ustawieniach aplikacji VPN, w sekcji szyfrowania lub połączenia szyfrowania. Jednym z narzędzi, które mogę polecić jest aplikacja do zainstalowania Wireshark dostępny pod tym adresem https://www.wireshark.org/ Instrukcja jak z niego korzystać znajduje się tutaj https://www.cloudwards.net/how-to-use-wireshark/
Sprawdzenie przecieku WebRTC (ang. Web Real-Time Communication) umożliwia bezpośrednią komunikację między przeglądarkami internetowymi bez konieczności korzystania z serwera pośredniczącego w czasie rzeczywistym. Uproszczając, aplikacja web (przeglądarkowa) nie przechodzi przez serwer danej usługi, tylko łączy się bezpośrednio z inną aplikacją web. Podczas takiej komunikacji WebRTC może prowadzić do wycieku IP, czyli prawdziwa lokalizacja z miejsca z którego się łączysz może być ujawniona. Dostawcy VPN dość często zalecają wyłączenie lub zablokowanie WebRTC (instrukcje z reguły znajdują się na ich stronach wsparcia), bo przeglądarka z której korzystamy może ujawnić prawdziwe IP a nie VPN. W tym przypadku należy wykonać leak test WebRTC: Przykładowe serwisy: https://browserleaks.com/webrtc https://www.vpnmentor.com/tools/ip-leak-test-vpns-tor/ https://www.browserscan.net/webrtc
Należy też zwrócić uwagę na sprzęt z którego korzystamy, system operacyjny, aplikacje w tym podstawowe narzędzie przeglądarka, muszą być aktualne i bezpieczne.
Powtórzyłem oglądanie serialu Ekstradycja. W drugim sezonie pojawiają się wątki historii gdzie wykorzystywane są ówczesne komputery. Nie ma ich zwykły obywatel, czy policjant, ale pokazywane są głównie w bogatych domach ludzi powiązanych z dużym biznesem, czy w rękach specjalistów.
Komputer […] był przecież wtedy dużym i kanciatym metalowym pudłem. Wszystkie jego elementy i peryferia były przedłużeniem biura lub scenerią filmu o locie w kosmos. Stacje dysków i ich lampki. Mechaniczny zgrzyt pracującego dysku i wentylatora […]. Kluczyk, broniący dostępu do jednostki centralnej lub dysków. Chłód metalu, szarość plastiku. Ciężar masywnego biurka […].
W filmowych ujęciach Ekstradycji skupiono się na dyskietkach 3,5 cala. Są na nich zakodowane ważne informacje. Dyskietki są schowane w skrytce pod podłogą. Jedna z dyskietek z tajnymi danymi pozostawiona jest w stacji dysków mafijnego bossa. Są one wkładana do stacji dysków z charakterystycznym łoskotem, z odpowiednim namaszczeniem czy udawaną nonszalancją. Co ciekawe odczytane i opracowane dane drukowane są już na zwojach papieru drukarki igłowej, a nie zapisane z powrotem na nośnik.
Zawsze było coś magicznego w obsłudze mechanizmów stacji dysków czy magnetofonów. Przycisk siłą człowieka otwierał zatrzask. Obudowa dyskietki czy taśmy uderzała o brzegi unieruchamiającej blokady, sunęła po metalowych sankach. Znacząca siła nacisku powodowała, że nośnik wyskakiwał lekko. To zupełnie coś innego niż późniejsze wysunięcie płyty CD.
Dyskietki nosiło się w plastikowych opakowaniach, często jednak także bez nich. Wrzucone luzem w plecaku szkolnym. W serialu chowane są za pazuchę czarnej skórzanej kurtki.
Ubiór policjanta odznacza się w kręconych jako bogate wnętrza, gdzie komputery stoją w swoim naturalnym środowisku. Przestrzeń, biel, oraz komputer niczym ołtarz. W serialu zagrało także kilka laptopów. Charakterystyczne grube walizki z małymi ekranami.