Kilka lat po śmierci Vanessy Chapman, ekscentrycznej artystki-samotniczki, mieszkającej na wyspie Eris, dostępnej tylko podczas odpływu, udaje się zebrać jej dzieła na wystawie. Wszyscy są zachwyceni nietypową dla niej rzeźbą z kości i porcelany, zamkniętą w szklanym sześcianie, wszyscy poza przypadkowym widzem, prywatnie antropologiem, który w jednej z kości rozpoznaje kość ludzką. To wydarzenie odgrzewa konflikty sprzed lat - po śmierci Chapman jej dzieła odziedziczył Douglas Lennox, marszand i kochanek artystki, co doprowadziło do wściekłości jego zdradzaną żonę, bo teraz obrazy i rzeźby znienawidzonej rywalki pojawiły się w jej domu. Po śmierci Douglasa zarządzanie fundacją przejął jego syn, Sebastian i właśnie on wysyła teraz swojego podwładnego i przyjaciela, Beckera, żeby rozmówił się z mieszkającą na wyspie Grace Haswell, przyjaciółki Vanessy, która od lat dość niechętnie porządkuje dokumenty i artefakty, ciągle zalegające w domu artystki. Becker jest zachwycony, bo uwielbia twórczość Chapman od lat i nie przejmuje się tym, że ta misja może być trudna lub niewdzięczna. Narracja przeskakuje między wyimkami z pamiętnika Vanessy, relacją coraz bardziej zaniepokojonego Beckera, który dodatkowo zaczyna odczuwać niepokój widząc, jak jego ukochana Helena mimo ciąży spędza coraz więcej czasu z Sebastianem, swoim dawnym narzeczonym, oraz wreszcie opowieścią Grace, doktor medycyny na pół etatu w pobliskiej wsi.
O, jakie to wszystko jest gęste i niepokojące. Sama wyspa Eris, dostępna tylko dwa razy dziennie przez kilka godzin, jest wspaniała, ale bywa posępna, niepokojąca i zabójcza. Między Beckerem, aktualnym partnerem Heleny i ojcem jej mającego niebawem przyjść na świat dziecka i Sebastianem, bogatym dziedzicem-lekkoduchem, dawnym narzeczonym przez lata zbudowała się dziwna zależność i niezdrowa nierównowaga. Nienawiść lady Emmeline, wdowy po Douglasie, do wszystkiego, co ma związek z Vanessą, przelewa się na Beckera, który nie dość, że uwielbia artystkę, to jeszcze zabrał dziewczynę jej synowi. Z listów i pamiętników powoli buduje się obraz artystki - genialnej, chociaż wplątanej w szkodliwy dla niej związek z lekkoduchem Julianem, po zniknięciu którego jednak cierpi latami. Wreszcie Grace - brzydka i niezgrabna, zaufana przyjaciółka Vanessy, mieszkająca z nią podczas śmiertelnej choroby nowotworowej - usiłuje tak manewrować dostępem do dokumentów i informacji, żeby nie postawić swojej mistrzyni w złym świetle. Nie jest to książka wybitna, miejscami irytuje niedopowiedzeniami, ale bardzo dobrze się czyta, mimo że nie jest to typowy kryminał ze śledztwem.
Nie wiem, co by musiało się stać, żebym mogła czerpać radość z listopadowych (a echo odpowiedziało “... i grudniowych, i styczniowych, i lutowych”) dni, kiedy jest ciemno, szaro i - jak dziś - obrzydliwie mokro. Szykujcie się na serię zaległych zdjęć z tych dni, kiedy był kolor i jasno. Jak zawsze o tej porze roku żałuję, że nie jeździłam do ogrodu botanicznego częściej, ale mam oczywiście na to dziesiątki wymówek.
Mars, Mars napada na rozwiniętą ziemską technologię latających miast, powodując Zagładę. 300 lat później zostało jedno latające miasto, Zalem (sic!) i świat poniżej[1], gdzie mieszkają tzw. zwykli ludzie, którzy nie zasługują, żeby być w elitarnym świecie. Doktor specjalizujący się w naprawach cyborgów/androidów znajduje na wysypisku część całkiem sprawnej osoby, naprawia, daje nowe ciało i imię, tak budzi się Alita. Na początku nic nie pamięta, ale cieszy ją wszystko, po czym zaczyna powoli przypominać sobie, kim była i czemu ma doskonale wykształcone odruchy walki. Zakochuje się w gładkim, acz nieco szemranym chłopcu, chce pomóc doktorowi, prześladowanemu przez brutalnego Grewishkę (sic! ponownie) i niechcący wpada w oko szpiegom Zalemu, którzy planują jej zniszczenie. Wszystko to i przebłyski świadomości, w których odkrywa, że należała do armii Zjednoczonej Republiki Marsa, każą jej zaangażować się w walkę z Zalemem.
To taki sympatyczny crossover “5 elementu” z “Igrzyskami śmierci”, fajna, podmiotowa bohaterka płci żeńskiej (Rosa Salazar), wspierający bohaterowie drugiego planu, źli złole z niekoniecznie sensowną motywacją, należycie odrobiona scenografia. Widzę dwie wady - scenariusz jest dość pretekstowy, a konstrukcja świata z tych dziurawych, taka sitcomowa wizja upadku cywilizacji, a całość intrygi urywa się w połowie, ewidentnie z oczekiwaniem na część drugą, której chyba nie będzie.
[1] Przyznam, że nie bardzo rozumiem, czemu mieszkańcy naziemni tak marzą o Zalemie, skoro na dole jest czysto, mają pomarańcze i czekoladę, igrzyska i fast fashion ciuchy.
Dzisiejszemu wpisowi towarzyszy więcej emocji, aniżeli samej treści. Wszakże, wyobraź sobie sytuację, w której nagle po restarcie systemu, coś co działało, przestaje działać. Tak było w przypadku mojej dotychczasowej konfiguracji przygotowanej dla RaspberryPi. Chwaliłem się nawet znajomym, jak to wniesione poprawki towarzyszą obecnemu uptimeowi – malinka dała radę pracować nieprzerwanie przez blisko 30 dni. Tego samego dnia, […]
Październikowe jeżdżenie zacząłem już pierwszego dnia miesiąca, gdy udało mi się wyskoczyć po południu na sześćdziesiąt kilometrów pętli Dźwierszno – Borzyszkowo.
Trasa jest na tyle fajna i bliska domu, że zacząłem już przeliczać, że gdybym robił ją codziennie od Wigilii do Nowego Roku, to akurat uzbierałbym pięćsetkę. Na szczęście potem rozum mi wrócił i przypomniałem sobie jak upierdliwy i ciężki bywa udział w Festive 500. Chociaż nie mogę powiedzieć, żeby nie kusiło spróbować ponownie, bo to klasyczny wręcz przykład type 2 fun.
Niestety, całą resztę tygodnia musiałem odpuścić z przyczyn pozarowerowych.
Przede wszystkim chciałem zbadać resztę tej asfaltowej dedeerki z Gołańczy w stronę Margonina, którą przypadkiem odkryłem w zeszłym miesiącu. Jedzie się nią świetnie, ale trochę przybija to, ile zmarnowano tam pieniędzy na rzeczy niepotrzebne, a o przydatnych nikt nie pomyślał. Tekst o tym mam w planach, więc nie będę się teraz rozpisywał.
Lokomotywa SM42 w BiałośliwiuMiędzy Studźcami a MargoninemPod górę na leśnej DDRPrzerwa na grzybobranieKoniec DDR w GołańczyPole słoneczników za Smogulcem
– –
Kolejny tydzień obył się bez krótszych treningów, ale za to przejechałem się do Złotowa, gdzie po raz pierwszy zaliczyłem pętlę wokół tamtejszych jezior i w końcu zajrzałem na pole do disc golfa.
Mimo jesieni widać było, że jest regularnie używane, tak przynajmniej sugerowały ślady na tee padach oraz wokół koszy. Fajna sprawa, szkoda tylko, że rozwalone kolana całkowicie uniemożliwiają mi spróbowanie gry, tym bardziej że to jedyny sport, który czasem oglądam.
Złotów to miasto, z którym mam rowerową love/hate relationship. Elegancka asfaltowa ścieżka wokół Jeziora Miejskiego, z ławkami co kawałek, z drugiej strony jeziora jest jeszcze bardziej malownicza, bo przebiega w lesie. Jedzie się świetnie, jest gdzie odpocząć i na co popatrzeć.
Za to wjechanie rowerem do samego miasta to porażka. W żadnej innej miejscowości, z tych, po których miałem okazję pojeździć, nie ma tylu znaków B-9, czyli zakazu wjazdu rowerów. Zamiast tego trzeba jeździć po koślawych chodnikach, często z wysokimi krawężnikami, które oznaczona jako DDR i cyk, pora na CS-a.
Polna droga w DębowieKosz do disc golfa w ZłotowieŁódka na Jeziorze MiejskimRzeczka GłomiaNad jeziorem w ZłotowieJedna z rzeźb przy drodzeDroga z Rudnej do ŁobżenicyJezioro w TrzeboniuDDR w Dębnie
– –
Ostatni tydzień to jedynie wypad na siedem dych trasy m.in. w lasach na południe od Noteci, gdzie pojechałem po brakujące squadraty. W sumie uzbierało się ich szesnaście. Miało być siedemnaście, ale jednego mi nie zaliczyło. Najwyraźniej pomyliłem się przy sprawdzaniu, jak głęboko muszę wpakować się na boczną polną drogę, więc będę musiał wybrać się tam jeszcze raz. Z przyjemnością, bo jeździ się tam naprawdę fajnie.
Spora tej część trasy to leśne drogi gruntowe i szutrowe, równe i szybkie. Gdybym tylko miał tam bliżej, a pieprzeni myśliwi nie zabierali dla siebie co chwile sporych kawałków lasu, to bywałbym tam bardzo często.
Patyczaki w SamostrzeluW lesie w okolicach LudwikowaBłyszczący po niedawnym myciuSzkoda, że nie miałem koszaLeśny szuterGrzeczna, ale znak pomazałaSelfie z sowąDojazd do Potulic z BrzózekJadalne to?
– –
W sumie w październiku zrobiłem ponad 750 kilometrów, o ćwierć tysiąca więcej niż we wrześniu. Łącznie spędziłem w ruchu półtorej doby i podjechałem na cztery i pół kilometra w górę.
Z dwudziestu zarejestrowanych jazd tylko osiem, o łącznej długości 625,7 km było dla frajdy, a reszta na zakupy, do urzędów itp.
W rocznym przebiegu zbliżyłem się do sześciu tysięcy, brakuje mi do tego celu już tylko niecałe osiem dych. Oznacza to, że powinienem dać radę w 2024 dobić do 6,5 k, o ile pogoda się nie załamie, a sprzęt i zdrowie pozwolą na jazdę.
Oglądam dla zabicia czasu jeden z wideo-przeglądów gier na podstawie starych magazynów Secret Service. To odrobina przyjemności przekartkować wirtualnie dawne wspomnienia. Numer drugi magazynu i artykuł o programie telewizyjnym Joystick.
Opowiadający słusznie wspomina, że kiedyś obsługa komputera wymagała pewnych umiejętności. Dalej słyszymy: „To byli informatycy. […] Wtedy trzeba było wiedzieć jak scrackować grę. […] Zainstalować CD-ROM.”. Nie jest to zupełną nieprawdą, ale trudno powiedzieć, że to rzeczywistość (po co crackować gry kupione w pirackim sklepie, dekadę pózniej łamać można było oprogramowanie shareware). Bardziej pewna kiełkująca nieścisłość, która z perspektywy trzech dekad zaczyna zacierać prawdę. Pewnie będzie jej stopniowo coraz więcej w sieci, aż usłyszymy jak ludzie, którzy na jej podstawie wyciągają swoje wnioski wykreują zupełnie nieprawdziwy świat.
Zresztą tak jak opowiadający przypadkowo swoje wspomnienia opiera na istniejących kawałkach archiwalnych programu Joystick na YouTube. Zamrożone wycięte klatki wspomnień gotowe do włożenia w naszą głowę. Nie wiadomo czy bardziej pamiętamy własne wspomnienia, czy te importowane po latach.
***
Na Allegro wyszukuję gry planszowe Encore. Okazuje się, że jest tam szereg unikatów, gier które mają nierozcięte żetony i są w folii. Zaraz, zaraz? Czy kiedyś pudełka gier planszowych kupowało się zapakowane w folię, jeżeli były w pudełku? Nie przypominam sobie abym na to zwracał uwagę.
Zazwyczaj gwarancją nowości był fakt, że żetony były w jednym arkuszu. Chociaż czasem mogły przecież wylecieć, jeżeli były mocno przycięte lub naciskane czymś w pudełku. Kupujący albo brał to co było w sklepie, albo nie. Sprzedawcy nie zależało tak jak dziś. A na pewno nie tak aby tracić na zbędnym opakowaniu. Zresztą opakowanie było na półce za ladą i nie po to aby klient za dużo je oglądał.
Dziś jednak są już w oryginalnej folii. A folia taka gwarantuje wszystko co kosztuje dobre kilkaset złotych.
***
Wychodzi, że trudno sobie wyobrażać jak bardzo inne były czasy, nie tak znów dawno temu. Oglądam serial Do przerwy 0:1, gdzie pokazano mecz piłki nożnej na Stadionie Dziesięciolecia. Widownia wypełnia stadion i tuż za niewidocznym płotkiem na płycie zawodnicy grają w piłkę. Dalej scena z motorniczą tramwaju, która kieruje pojazdem siedząc na fotelu nieoddzielnym od pasażerów. Dziś to wszystko nie do wyobrażenia, żeby takie instytucje bez zagrożenia jednych dla drugich, były po prostu koło siebie.
Przy okazji zamówienia Eskera (wspominam o tym w podsumowaniu ) miałem przetestować nowość (jak dla mnie). Mowa o śledzeniu pozycji kuriera wraz z moim zamówieniem.
Byłem w lekkim szoku, jak tylko zobaczyłem możliwość śledzenia kropki. Nie kojarzę, aby konkurencja udostępniła taki ficzer publicznie.
Pozycja kuriera w czasie rzeczywistym
Sami przyznacie, że jest to całkiem fajna ciekawostka.
2 strony medalu
Jak to w życiu bywa, takie rozwiązanie ma 2 strony medalu.
Z jednej strony ciekawa sprawa, znacznie przyśpiesza możliwość odbioru przesyłki, można podjechać i odebrać po drodze (bo akurat nam czasowo nie pasuje).
Z drugiej strony może wprowadzać niemałe zamieszanie. Śledziłem trasę kuriera, która troszkę mnie irytowała brakiem porządku. W jednej chwili był w promieniu 2 km, by za chwile znaleźć się w innej miejscowości, oddalonej o 10 km. Za chwile dostałem informacje, ze za minutę będzie pod domem a kropka z kurierem była oddalona o 5 km.
Warto wziąć pod uwagę fakt, ze lokalizacja może być niedokładna, niekiedy oparta na triangulacji telefonu Kuriera - przybliżonej pozycji, opartego na pomiarze sygnału smartfona, lokalizatora.
Od wielu lat do wirtualizacji systemów używałem VirtualBox i to jeszcze grubo przed tym, jak projekt wykupiło Oracle. Towarzyszył mi na Linuksie i na Windowsie. Głównie wykorzystywałem go, do testowania poszczególnych funkcji, nowości, czy po prostu zabawy dystrybucjami. Zapewne używałbym dalej, gdyby nie to, że w ramach testów flatpaka znalazłem inny pakiet wirtualizacyjny – Gnome […]
Podjąłem w końcu tą decyzję, nad którą zastanawiałem się od roku. Od tego czasu śledziłem rynek zarówno nowych graveli jak i używanych na OLX czy FB. To pozwoliło mi na wytypowanie wymagań względem kolejnego nabytku oraz możliwe kompromisy. Tym sposobem do mojej rowerowej stajni trafił polski produkt [^2] czyli Kross Esker 5.0 gen2 (2024).
Na ten moment docieramy się, zmieniając konfiguracje etc. ale jedno jest pewne - polubimy się ;-). Więcej o tym napiszę później.
Sprzedaż pierwszej szosy
8 lat temu stałem się posiadaczem pierwszej szosy - czarno-czerwony BTwin Triban 520. Przez kilka pierwszych sezonów zaliczyłem kilka fajnych wypadów, choćby do Karpacza czy na długa deszczowa wyprawa na Hel.
Po zakupie RC520, ta czarno-czerwona strzała stała się bazą pod trenażer, ale 2 ostatnie sezony była na wieszaku, co troszkę mnie irytowało. Wystawiłem na OLX i po dłuższym czasie znalazł się kupiec.
Nadanie paczki - spore wyzwanie dla sprzedawcy
Preferowalem odbiór osobisty z wiadomego powodu, ale miałem karton, więc po krótkiej rozmowie z nowym nabywcą, zdecydowałem sie na wysyłkę. Musiałem nieźle natrudzić się przy wyszukiwaniu kuriera. Od niedawna korzystam z usług Furgonetka.pl, z jej poziomu mogłem sprawdzić która firma kurierska byłaby gotowa przyjąć zamówienie.
Jak się okazało, o ile DHL/DPD są w stanie dostarczyć duze gabaryty w ramach współpracy z firmami rowerowymi, to w przypadku klientów indywidualnych nie ma absolutnie żadnych szans, by ten sam karton (w którym przyjechał Esker) nadać do nowego właściciela.
Pozostało mi rozciąć karton rowerowy na taką długość, by rama roweru weszła a koła obok niej, wykorzystując nowo powstałą przestrzeń - z 160cm zrobiło się 116 cm, bez zmian w wysokości i w szerokości. Po ponownym sprawdzeniu Pocztex jako jedyna firma kurierska była “chętna” na moje zlecenie, które zrealizowała dość szybko, jak na firmę zależną od Poczty Polskiej.
Statystyki
Podsumowanie wg. RwGPS
Jak widać, zabrakło jednego tygodnia, żeby przekroczyć kolejne 1000 km w tym roku. Niestety, dopadła mnie infekcja, do tego pogoda i zmiana czasu nie służy, więc zgodnie z powiedzeniem klasykiem: Byle do wiosny .
[^1]: Prześwit tylnego widelca w Triban RC520 pozwoli na zmieszczenie opon o max szerokości 38mm, choć 39mm z gładkimi bokami też wjedzie.
[^2]: No powiedzmy, nie wszystkie podzespoły są “tworzone” przez Krossa.
W zdecydowanej większości przypadków, gdy odpalam program do edycji zdjęć, potrzebuję tylko najprostszych możliwości: przycięcia, obrócenia, zmiany jasności, ewentualnie podbicia kolorów czy kontrastu. Używanie do tego takiego kombajnu jak Gimp zawsze wydawało mi się przesadą, ale nie za bardzo miałem czym go zastąpić.
Niedawno to się zmieniło, bo znalazłem w zasobach Flathuba program Sly, który robi tylko to, co potrzebuję.
Co potrafi Sly? Jego możliwości pogrupowane są na czterech zakładkach. Pierwsza to Light, która pozwala na regulację ekspozycji, jasności, kontrastu, czerni, bieli i śródtonów.
Zakładka Color to manipulacja nasyceniem, temperaturą i odcieniem.
Effects to redukcja szumów, wyostrzanie, sepia, winieta i ramka.
Z kolei Crop pozwala na docięcie zdjęcia, swobodne lub przy użyciu kilku ustawień (kwadrat, 4:3, 3:2, 16:9, w układzie portretowym lub krajobrazowym), obrót i odbicie w osi pionowej lub poziomej.
Ostatnia pozycja w menu to zapisywanie zmodyfikowanego pliku, przy którym możemy wybrać, czy mają zostać zapisane również metadane i wybrać format pliku: JPEG w trzech poziomach jakości (75, 90, 100) oraz PNG. Ilość dostępnych formatów nie powala, ale mi zupełnie wystarcza. Dużo bardziej przeszkadza fakt, że zapisywanie w wysokiej rozdzielczości potrafi Sly zająć zaskakująco długi czas.
Poza tym interfejs Sly zawiera jeszcze przyciski podglądu oryginału oraz cofania i ponawiania akcji. Do tego zakładki Light i Color mają też przycisk pokazujący histogram.
Szkoda, że brakuje możliwości resetowania każdego z suwaków jednym kliknięciem i trzeba ustawiać je ręcznie. Przydałaby się też możliwość przeskalowania zdjęcia. Taka propozycja padła już na githubie projektu, więc może jest na to szansa.
Poza tym do pełni szczęścia właściwie brakuje mi tylko zakładki z garścią filtrów, jakie mają internetowe aplikacje do zdjęć w rodzaju Pixelfeda czy Google Photos, żebym mógł podkręcić niemrawą fotkę jednym klikiem, ale już bez tego Sly spowodował, że po Gimpa sięgam tylko, gdy np. muszę popracować na warstwach.
Program w wersji dla Linuksa możecie pobrać z Flathuba. Poza tym osoba autorska przygotowuje też Sly dla Androida, iOS, macOS oraz Windows. Na razie trzeba instalować je ręcznie, bo obecność w sklepach z aplikacjami kosztuje.
Androidowy Sly mimo konieczności podłubania przy instalowaniu (mam nadzieję, że niedługo apka trafi do F-Droida) wydaje się działać bez problemów, nie licząc faktu, że na mojej nie najmłodszej Motoroli zapis w wysokiej jakości zajmuje jeszcze więcej niż na moim sędziwym pececie.Chociaż nie przepadam za samą pora roku, to lubię polskie słowo „jesień”, bo słychać w nim szeleszczące kolorowe liście. Są jednak takie momenty, że jednak angielskie „fall” pasuje bardziej.
To prawda, że dziwnie jest publikować podsumowanie września na początku listopada, ale tak jakoś wyszło — zresztą nie pierwszy raz w historii tej serii.
Powódź
Z pewnością wrzesień 2024 przejdzie do historii jako kolejna powódź stulecia w naszym kraju, która doszczętnie zmiażdżyła południowo-zachodnią Polski, nie oszczędzając takich miejsc jak Lądek-Zdrój, Kłodzko czy Stronie Górskie.
Tegoroczna powódź doczekała się strony na Wikipedii, pojawił się remake Mojej i Twojej Nadziei z Kasią Nosowską i Edytą Bartosiewicz na czele. Mam w pamięci wersję z 1997 roku, która w moim — subiektywnym odczuciu wypadła znacznie lepiej niż najnowsza odsłona. Może dlatego, że w teledysku można spotkać m.in. Czesława Niemena.
Podobnie jak w przypadku wojny na Ukrainie czy wcześniej pandemii, śledziłem na żywo wszelkie konferencje, relacje z terenu powodzi. Mimo że upłynęło ponad miesiąc, wciąż trwa usuwanie skutków wrześniowych powodzi. Nie zmieni się to przez kolejne lata.
Pozostaje pytanie: czy dało się tego uniknąć? Pomijając pewne kontrowersyjne i zrozumiałe decyzje polityczne, z pewnością zabrakło skuteczności i roztropności w wielu przypadkach. Jedno jest pewne: taki żywioł jest nieprzewidywalny.
Felicjan Andrzejczak
Wtedy gdy sie najmniej spodziewasz
Nagla wiadomosc pchnie Cie nozem
Tepy, znajomy ból
Znow stare blizny sie otworza
~ Czas ołowiu // Felicjan Anrzejczak
18 września zmarł Felicjan Andrzejczak, ten od “Jolka Jolka” czy “Noc Komety”, które dobrze zna fan Budki Suflera. Nie miałem okazji osobiście go spotkać, ale widziałem Go na żywo, zarówno na scenie, jak i poza nią, gdy odwiedzał groby najbliższych osób na wiejskim cmentarzu. Tak, mało kto wie, że pochodził on z Pięczkowa, był z pokolenia św. Taty, czy jego Brata (szkolny kolega z ławki).
Jeden z ostatnich utworów, które nagrał Felek, mocno daje do myślenia:
Nie boję się w porannej mgle
odbitej w szkle twarzy starca
nie straszy mnie
myślę o tym że na życie sił mi nie starczy
gdy przyjdzie ta co kosę ma
i powie że czas się pakować
nie wezmę nic
nie powiem nic
wyjdę za drzwi bez słowa
~ Niczego nie żałuję - Felicjan Andrzejczak
Rowerowo
Zacznijmy od statystyk, z których jestem bardzo zadowolony. To kolejny miesiąc w tym roku, w którym przekroczyłem granice 1000 km. Dużo zawdzięczam dobrej pogodzie, która była wręcz obłędna. Pomijając kwestię tygodniowych opadów deszczu, było co robić we wrześniu.
Tutaj wpisz opis zdjęcia
Tak, jedną z najciekawszych wypraw solo, obarczone z dużą niepewnością co do powrotu, była wyprawa do Międzyzdrojów. Poświęciłem temu oddzielny wpis, do którego zapraszam. Poza tym kilka mniejszych wypraw wokół komina i nieco dalej.
Większość starałem się “uchwycić” na fotografiach, część z nich umieściłem na swoim pixelfedzie.
Pod koniec miesiąca zacząłem eksperymentować z oponami, kupując szersze Vittoria Terreno Dry Gravel G2 38x700. O ile na przód wpasowało się idealnie, na tył już tak kolorowo nie było. Jak się potem okazało, były to opony o szerokość 40 mm, co było już oversize dla prześwitu na tylnym widelcu. Pozostało mi dokupić 37C (choc wizualnie to inny model).
Po kilku leśnych testach byłem pewien, że te opony zostają na zawsze, ale pojawił się kolejny problem i tym razem z błotnikami SKS Raceblade PRo XL. Dokładnie to z przednią większą oponą 40C, która idealnie spasowała się w przedni widelec, ale niestety znacznie ograniczyła swobodę dopasowania błotnika.
To był ten moment, który uświadomił mi, że nadszedł czas na zmiany ;-)
Przeczytałem wpis o odejściu od smartwatcha i przypomniało mi się, że mam podobnie. Tyle tylko, że nigdy nie miałem smartwatcha. Czego zatem używam do pomiaru czasu? Korzystam albo z zegarka – mam tani kwarcowy ze wskazówkami Casio MQ-24. Plastikowo-gumowy. Mam go od 8 lat, wymieniony pasek i samodzielnie bateria dwa[1] razy. Pasek wymieniony na zastępczy, a bateria samodzielnie, bo oryginalny pasek czy wizyta u zegarmistrza to pewnie połowa ceny nowego zegarka. Albo po prostu coraz częściej do sprawdzania godziny korzystam ze smartfona. W sumie częściej korzystam z tej opcji, bo i datę podaje, i pogodę.
Ale wracając do tematu, o smartwatchu myślałem wielokrotnie. Albo nawet nie o smartwatchu, a smartbandzie. Bardziej pod kątem aktywności fizycznych typu jazda na rowerze czy bieganie. Obecnie po prostu rejestruję je na telefonie. Co oznacza jazdę z telefonem w kieszeni albo plecaku w przypadku roweru. I bieganie z telefonem w garści. Czemu w garści? Dość często zerkam na ekran, by sprawdzić dystans i tempo.
Czemu się nie zdecydowałem na zakup smartwatcha czy smartbanda? Jakieś kulawe te urządzenia są. Po pierwsze, wymagają częstego ładowania. Może nie tak częstego jak telefon, ale w porównaniu z zegarkiem, który działa latami na jednej baterii jest to coś, o czym musiałbym pamiętać. Pewnie do przeżycia, ale trochę zniechęca. Nawiasem, żeby nie zmiana czasu, to zegarka bym nie regulował przez te dwa lata. Zegarki kwarcowe są dokładne.
Po drugie, smartwatche są drogie[2], a smartbandom brakuje funkcjonalności. No bo chciałbym sobie pójść biegać czy to z samym smartwatchem, czy mając smartfona głęboko schowanego i chciałbym, żeby rejestrował trasę (GPS), podawał na bieżąco dane. Oczywiście tętno, saturacja, tego typu rzeczy też powinny być rejestrowane i wyświetlane na bieżąco. Idealnie jakbym brał tylko zegarek, który ma GPS i wszystko poda na bieżąco, a w domu połączy się z siecią i ew. zgra dane.
Po trzecie, ekosystem jest słaby. Popularne – i całkiem niezłe IMHO – Xiaomi Mi bandy nie mają integracji ze Stravą. Istnieją sposoby na jednokierunkową integrację, ale mi się marzy, żeby działo się to na poziomie systemu operacyjnego, a opaska powinna być tylko działającym na bieżąco wyświetlaczem. Czyli chciałbym mieć na niej na bieżąco dane o aktualnym dystansie, tempie itp.
Oczywiście, można zrezygnować z zerkania na ekran i zamiast tego próbować używać powiadomień głosowych. Niestety bardzo słabo konfigurowalnych w Stravie. Można też zrezygnować ze Stravy i korzystać z innego oprogramowania. Być może wtedy będzie wsparcie dla Mi Bandów. Tyle, że nie chce mi się zmieniać przyzwyczajeń. Chociaż przyznaję, że coraz bliższy jestem złamania się i porzucenia Stravy[3]. Może od przyszłego roku, kto wie?
[1] W sumie już trzy, bo właśnie wymieniłem kolejny raz. Z tego co pamiętam ostatnia wymiana była nie na zalecane SR626SW, tylko LR626, która w dodatku trochę już leżała. Wady i zalety kupowania zestawów różnych baterii. Wytrzymała zauważalnie krócej. [2] No dobrze, zależy jakie. Zakładając, że trzymałbym się uznanych marek i poszedł na lekki kompromis w postaci braku pulsoksymetru, to najniższe modele to 600 zł, więc bez dramatu. Z drugiej strony to więcej, niż cały mój sprzęt do biegania, od początku przygody. [3] Testowałem w jednym biegu FitoTrack, łącznie ze Stravą. Czyli dwa pomiary naraz. Wrażenia nawet pozytywne, większa konfigurowalność powiadomień głosowych.
Gier ze świata Warhammer 40 000 jest wiele. Zawdzięczamy to bezlitosnej polityce firmy Workshop Games. Zasadniczo każde studio, które się zgłosi, dostanie jakiś kawałek wielkiego uniwersum. A włodarze potem patrzą, które ziarno dało plon. Zobaczymy cóż to, ze zgiełku wolnorynkowej walki o byt, nam wypęzło. Może i na czworakach, ale ciągle o własnych siłach.
Bierzemy dziś na tapet grę. Taktyczną. Z nazwą i motywem przewodnim nawiązującą do:
Adeptus Mechanicus
Zapewne nawet laikom nie obca jest prezencja tech-kapłanów. Postacie w czerwonych kapturach, spod którego wysuwają się kolejne, pokraczne, mechaniczne, kończyny.
Cisi bohaterowie zmagań Imperium Człowieka z jego licznymi wrogami. Tworzą broń i statki, którymi ludzie walczą. A także kościoły w których ci religijni fanatycy się modlą. Budowniczy, inżynierowie i naukowcy, nawet jeśli zredukowani do pokracznych parodii obu ostatnich. Zwykle nie myślimy o nich jako o wojownikach. Ale mają własne oddziały i flotę.
Fabuła gry
Caestus Metalican, z naszymi bohaterami na pokładzie, dolatuje na Silva Tenebris, planetę, będącą tzw. światem grobowcem. Zamieszkiwali go niegdyś obcy, nazywani Nekronami. Ich wygląd zewnętrzny można by podsumować słowami: zielone kościotrupy. W prezencji ich kultury, można doszukać się skrzywień do starożytnego Egiptu. Ale co ważniejsze; oni wcale nigdzie sobie nie poszli, są ciągle obecni na swoim globie. Hibernują w jego podziemiach. Od około 60 milionów lat.
Nasze pojawienie się jest już trzecią z kolei ludzką ekspedycją. Nie dziwota więc, że zaniepokojeni tubylcy postanowili przerwać drzemkę i chwycić za broń. To całe budzenie się Nekronów to nie jest proces natychmiastowy. Następuje powoli i nieuchronnie. A jeśli zajdzie potrzeba może przyspieszyć.
I o tym, to zadecydujemy my. Pośrednio. Nasze poczynania są przeliczane na wskaźnik poziomu zagrożenia. Ów jest zresztą główną mechaniką rozgrywki. Osiągnąwszy najwyższą jego wartość przyjdzie nam obowiązkowo zmierzyć się z najpotężniejszym Nekronem na planecie. A każda misja przed tym spotkaniem, to więcej doświadczenia dla naszych wojaków i możliwości zdobycia uzbrojenia i surowców.
Wierchuszka
Wcielamy się w naczelnego wodza ekspedycji. Rezydujemy oczywiście na mostku, który został pięknie oddany, pomimo tego, że to tylko tło pod dialogi. Spotykamy się tam ze świtą, nazwijmy ich, doradców. Każdy z nich ma swoje poletko. Np. ktoś dba o Skitarii (rodzaj żołnierzy), inny o zabezpieczanie pozyskanych znalezisk, ktoś o dostawy, inny o zbudowanie przyczółków. To członkowie rady zlecają nam misje powiązane z ich obowiązkami i przydzielonymi ich regionami.
Trzeba docenić starania twórców, abyśmy mieliśmy wrażenie, że jesteśmy częścią wielkiej wyprawy, że rzeczy dzieją się też poza nami. Że choć skupiamy się na jakimś skrawku powierzchni, to w międzyczasie trwa krzątanina na całym globie.
Wróćmy do owych zadań. Część z nich jest logiczna. Zadbanie o dostęp do surowców, czy pozyskanie wyjątkowo cennego cacka, które zwiad wypatrzył w nekrońskich korytarzach. Ale aby zrozumieć sens niektórych z nich, wymagana jest odrobina obycia w realiach czterdziestego milenium. Np. takiego okadzenia fragmentu budowli obcych wonnościami, czy zainstalowanie głośników nadających święte teksty.
Ekran eksploracji
A jak wygląda misja sama w sobie? Kierujemy bezpośrednio małą grupą tech-kapłanów. Podczas gdy oni poruszają się oni po grobowcach, my niby obserwujemy ich siedząc sobie na statku. Układ labiryntu jest zwykle dość prosty. Wiemy też czego mniej-więcej spodziewać się w różnych komatach.
W niektórych pomieszczeniach trzeba podjąć proste decyzje. I tu udzielę pierwszej porady potencjalnym graczom: przed rozpoczęciem rozgrywki ustawcie sobie jawny typ rezultatów tych wyborów. Dzięki temu nie będziecie musieli zdawać się na los, a kierować się jakimś zamysłem taktycznym.
Podobnie ma się sprawa z glifami. Od czasu do czasu oddział prosi o rekomendację, który, z podanego zestawu symboli, aktywować (można żadnego). Ja nie wstydzę się, że posiłkowałem się zestawieniem znalezionym na sieci. Jeśli twórcy chcieli aby musiał się ich uczyć, zgadując i zapamiętując, to trzeba było było je rozlosować przed każdą nową rozgrywką i zapewnić historię wyników do wglądu.
Ekran walki
Wcześniej, czy później, dojdzie do walki. Figurki naszych tech-kapłanów na małej planszy, na przeciwko figurek reprezentujących naszych przeciwników. Zawsze widzimy kolejność ruchu poszczególnych uczestników. Nadmienię też, że mapy nie są statyczne, mają ruchome elementy (np. fragmenty powierzchni, drzwi), nie za dużo, ale przynajmniej nie jest nudno. One same często się powtarzają.
Jeśli przyjrzeć się walczącym, to pierwsze co być może rzuci się w oczy, to brak systemu osłon terenowych. Nikt tu nigdzie nie przykuca, nie chowa się za ścianą. W zasadzie nie ma też procentów szansy udanego strzału. Jeśli cel znajduje się w zasięgu broni, zostanie trafiony. O ile nie ma (ów cel) umiejętności dającej mu szansę na unik, ale to nieczęsta cecha. Sama broń może zadawać obrażenia fizyczne, energetyczne i tzw. prawdziwe, omijające osobiste tarcze. Tak zgadliście; tarcza jednostki może być fizyczna lub energetyczna. Na ogół też nie wiemy jaką przeciwnik posiada, ale są umiejętności ujawniające.
Bitewny zapał naszych podopiecznych ogranicza zakres ruchu (liczba kroków) i limity użyć przedmiotów, w tym broni. A do tego dochodzą tzw, punkty kognicji (ang. Cognition Points). Te są głównym zasobem, o który będziemy się kłopotać w naszych potyczkach. Często nie będziemy mogli używać naszego oręża, tylko dlatego, że brakuje nam tychże PK. Jednocześnie ciężko wyjaśnić ich sens. Bo o ile reprezentują wiedzę zebraną o przeciwniku, to dlaczego potrzeba jej do używania ludzkiej broni? Albo jeśli raz się nauczymy naciskać spust, to chyba powinno się to umieć to powtórzyć?
Podczas bitwy warto jeszcze pamiętać o tym, że im dłużej walczymy, tym silniejsi stają się nasi przeciwnicy. A dotyczy to też poziomu zagrożenia obowiązującym w całym eksplorowanym labiryncie. Potem, po całej misji wywołane zagrożenie wlicza się w globalny licznik. Z tego wypływa prosta nauka: wyeliminujcie przeciwników jak najszybciej.
Wybór drużyny
Mniej udanym elementem tej gry, jest ekran wybór wojaków przed misją. W zasadzie zabieramy zawsze wszystkich dostępnych tech-kapłanów, bo czemu nie? Oni się nie męczą, nie muszą leczyć ran, nic ich nie zatrzymuje na statku. Nawet im nie płacimy. Czemu więc musimy tak pracowicie zatwierdzać ich uczestnictwo za każdym razem?
Jedyny liczący się tu wybór to towarzyszących nam Skitarii. Za tych lepszego gatunku trzeba zapłacić, ale zwraca się to po bitwie, o ile przeżyją.
Ostatnie wyzwanie
Celem gry jest zniszczenie Wszechwładcy Szaregona. Jeśli zdążymy w międzyczasie wybudzić już wszystkich Nekronów, ta walka stanie jedyną dostępną misją. W ostatniej bitwie towarzyszą mu pomniejsi wodzowie, …o ile ich nie wyeliminujemy indywidualnie wcześniej. Czyli: warto stoczyć te trudniejsze boje.
Każda potyczka z bossem jest na swój sposób inna. A nasi adwersarze mają swoje pięć minut przemowy zanim przystąpią do pojedynku. Ich kwestie, to niestety jedyne dialogi jakie usłyszymy w całej grze.
Z głośników
A skoro już o dźwiękach. Muzyka jest absolutnie genialna i w zasadzie mogę sam tylko soundtrack polecić w ciemno. Podejrzewam, że nawet zwyczajnie gdzieś już słyszeliście choćby melodię z menu, jeśli kręcicie się choćby w pobliżu części YouTube’a poświęconemu WH40k. Podobnie sprawa ma się z intro, którego tekst stał się zapewne popularniejszy niż sama gra.
Podsumowując
Relatywnie relaksująca produkcja. Głównie przez poziom trudności. Jeśli zrozumieć zasady walki, nauczyć się bilansować punkty kognicji, no i nie obijać się w labiryntach, raczej nie powinno być problemów. Zwłaszcza w późniejszych etapach rozgrywki, gdzie nasi podopieczni są już siewcami śmierci i zniszczenia.
Na koniec chciałbym pochwalić zakończenie. Są trzy decyzje jakie może podjąć główny dowódca, w którego się wcielamy. Wybór uzależniony jest, od propozycji którego doradcy, częściej się przychylaliśmy. Konsekwencje z czegoś innego niż wyklikane z menu dialogowego? Zawsze plus.
Jest taka anegdotka, jak to paru chrześcijańskich chłopców uwzięło się na żydowskiego kupca i zaczęli mu codziennie robić kocią muzykę przed sklepem, żeby odstraszać potencjalnych klientów. Kupiec próbował ich przeganiać – wracali. Próbował ignorować, w nadziei, że w końcu im się znudzi – nie znudziło im się. W końcu zatem zmienił front i powiedział chłopcom: „Tak mi się podoba wasze granie, że będę wam za to codziennie płacić”. I przez kilka dni płacił, a potem, kiedy znowu przyszli rano, poinformował ich ze smutkiem, że interes słabo idzie, więc już go nie stać, żeby ich zatrudniać. Chłopcy oburzyli się i stwierdzili, że za darmo grać nie będą – i od tej pory kupiec miał z nimi spokój.
Anegdotka może nieszczególnie śmieszna, ale pouczająca. Kupiec zastosował tu sztuczkę psychologiczną polegającą na podmianie motywacji: chłopcy, którzy dotychczas hałasowali bezinteresownie, zaczęli to robić dla pieniędzy i zapomnieli o wcześniejszej motywacji (lub przestała się ona dla nich liczyć) – kiedy więc zabrakło tej wtórnej, stracili motywację w ogóle.
No i tak sobie pomyślałem, że z podobnym zjawiskiem mamy do czynienia w grach online: twórcy próbują zachęcić nas do grania jak najczęściej i jak najdłużej, sypiąc misjami, promocjami, bonusami za codzienne logowanie się do gry itd. – w efekcie prowadząc czasem do tego, że główną motywacją stają się te wszystkie nagrody, a nie przyjemność z gry sama w sobie. Gramy, bo dziś podwójny exp, bo misje na dużą kasę, bo jakiś fajny przedmiot do zdobycia, bo trwa specjalny event, bo darmowe konto premium, bo coś tam jeszcze – i w pewnym momencie dochodzi do tego, że jak nic ciekawego do zdobycia dzisiaj nie ma, to nam się nie chce.
Albo – co gorsza – oddychamy z ulgą, że nie trzeba.
Różnica jest oczywiście taka, że w odróżnieniu od kupca z anegdoty, twórcy gier nie robią nam tego celowo… A przynajmniej taką mam nadzieję.
Nie będzie to wpis o tym, czy faktycznie AI odbiera pracę albo komu. Będzie o sprzeciwie. I o tym, że ludzie są przeciw AI. Być może pierwszym zauważalnym, na pewno godnym odnotowania.
Zaczęło się niewinnie. Jarosław Juszkiewicz, który był przez 15 lat polskim głosem w Google Maps, został zwolniony przez koncern Google. Kilka dni temu pożegnał się w social media:
Jak podaje Wikipedia, nie jest to pierwsza próba zastąpienia go automatem. Z pierwszej Google się wycofało. Tym razem, gdy syntezator oparty jest o AI – nie.
Dramatu zwalnianego człowieka razem tu nie ma, bo lektor pracę szybko znalazł – dziś pojawiły się doniesienia o tym, że zatrudnił się w Orlenie. Ale nie o tym ma być ten wpis.
Chodzi o reakcję ludzi na tę sytuację. Oczywiście zwolnienie lektora nie spodobało się użytkownikom, którzy dają wyraz niezadowoleniu. Ocena aplikacji Google Maps w sklepie Google Play spada na pysk. Wczoraj było to 2,2. Dziś rano – 2,1. A gdy piszę ten wpis jest 1,9. Przy 17,68 mln ocen. Przypadek? Nie sądzę.
Czy to zaboli Google? Niekoniecznie. Monopolista zapewne sobie poradzi. Na systemach z Android Google Maps chyba są instalowane domyślnie. Uznanych alternatyw brak. Google maps mają ponad 10 mld pobrań. Jeśli dobrze widzę, kolejne aplikacje na frazę „maps” to Google Maps Go oraz – także powiązana z Google – nawigacja samochodowa Waze mają po 500 mln. Zresztą, nie zdziwiłbym się, gdyby Google skorygowało ocenę w swoim sklepie. W końcu Nazwa.pl zrobiła kiedyś podobnie.
Ale może wydarzenie przejdzie do historii jako pierwszy(?) zauważalny(?) bunt ludzi przeciwko AI. W zasadzie nie tyle chodzi o to, że ludzie są przeciw AI, co przeciw chciwości koncernu, a AI jest tylko w tle, no ale…